piątek, 6 kwietnia 2018

II Rozdział 16






Płacz zwykle nie ma zalet. Jest męczący, zabiera dech w klatce piersiowej, zostawia widoczne ślady, ale co, gdy tylko dzięki niemu możesz zasnąć na kilka godzin i po prostu się uspokoić. Choć sieje spustoszenie niczym huragan, przed którym po prostu nie da się uciec, to i tak jest jedyną możliwością, by wylać z siebie wszystkie emocje.

Gdy się budzę, jest mi zimno, mimo że okryta jestem puszystą kołdrą i ciepłym kocem. Wzdycham głęboko i naciągam na siebie przykrycie tak, że róg materiału znajduje się tuż przy moim nosie. Tępo zawieszam wzrok na białym suficie, oddychając miarowo. Każdy mój wydech przypomina głośne westchnienie, niczym łagodny powiew wiatru, gdy próbuję po raz kolejny nie wpaść w histerię, godząc się na taki stan rzeczy, jaki został wprowadzony odgórnie w moje życie, przed zapadnięciem w długi sen.  

Wyobrażam sobie, jak może teraz wyglądać.

 Jest ładniejsza ?

Jeszcze chudsza ?

Jeszcze bardziej emanująca pewnością siebie ?

Jeszcze bardziej okrutna dla otaczających ją bliskich ?

Przez chwile mam wrażenie, ze straciła pamięć, skoro wróciła po tym, jak okrutnie potraktowała Justina po wypadku. Wtedy nie miała skrupułów by odejść i prycham z sarkazmem sama do siebie, gdy dochodzi do mnie, że ona naprawdę jest tu, zbyt blisko nas, zbyt blisko mojego anioła z czarnymi skrzydłami i słabo święcącą aureolą. 

Przełykam głośno i nerwowo ślinę, gdy mała istotka kopie w ściany mojego brzucha, wywołując to przyjemne uczucie, co sprawia, że rozluźniam się.  Wesoło wędruje palcami w górę i w dół zaokrąglonego brzuszka, dotykając lekko skóry. Za moimi opuszkami podąża jeszcze kilka kopnięć maluszka, które chwile potem ustają. 

Podnoszę się powoli na rękach, by usiąść i oprzeć się o wezgłowie. Okrywam swój brzuszek dokładnie kołdra, by jeszcze przez chwilę czuć okalające go ciepło,  i zbieram włosy, które przykleiły mi się do twarzy, po to by wraz z druga ich częścią, związać w wysokiego kucyka, zostawiając jedynie pojedyncze, sterczące kosmyki.

Gdy kończę dzwoni mój telefon. Ciemny dotąd ekran, rozbłyska na żywy kolor fioletu, wydając z siebie żarliwie melodię.  Sięgam ręka po urządzenie i przykładam do ucha po wciśnięciu zielonego kółka, widniejącego w lewym rogu.

-Słucham cię, Amanda - mówię wesoło, zdając dobie sprawę, że naprawdę dawno miałyśmy sposobność porozmawiać i szybko zdaję sobie sprawę, że naprawdę tęskniłam za nią. Nasze rozdzielenie spowodowało, że bardziej skupiała się na wiciu wspólnego gniazdka z Luke’m i planowaniem ich ślubu.  

Gdy słyszę długie pociągnięcie nosem, uśmiech znika z mojej twarzy w sekundzie. Prostuje się niczym struna na łóżku i nerwowo wyczekuje tego, by się odezwała. Przez moją świadomość przepływają, niczym strumień, najgorsze wersje wydarzeń, które mogłyby mieć miejsce.  

-Jessica ... - duka pomiędzy kolejnym szlochem. Zachodzi się płaczem i głośno oddycha. Ciarki przechodzą mi po kręgosłupie, nie poprawiając mojej sytuacji. Zaczynam denerwować się jeszcze bardziej tak, że ręce lekko mi drżą, co sprawia, że prze krótką chwilę mam wrażenie, iż za chwilę nie będę w stanie utrzymać telefonu w zgiętej ręce, przykładając go do małżowiny usznej.  

-Mów, co się stało. - oznajmiam szybko, gdy mój mózg szaleje wytwarzając coraz to gorsze obrazy niż przedtem. Pośpieszam ją niecierpliwością wyraźnie akcentującą się w moim głosie. Chcę wiedzieć, mimo każdych możliwych konsekwencji.    

-Mads i Jack mieli wypadek. – krzyczy jednym tchem, choć mam pewność, ze nie była tego świadoma. Wielka gula rośnie mi w gardle, a ręka, która przytrzymuje telefon drży niespodziewanie tak bardzo, iż jestem zmuszona, by przełożyć telefon do drugiej. Moje serce wali, jak szalone, a adrenalina rozpuszczona we krwi, o mały włos nie rozrywa moich żył.  

-Co... jak ... matko boska. - dukam nieskładnie, zakrywając dłonią usta. Zaczynam płakać, przepełniona okropnie złym przeczuciem. Przeczuciem, którego nie potrafię wytłumaczyć, a ono nagle zaczyna wyżerać mnie od środka. Telepię się już cała, jestem niczym psychopatka, gdy gapię się w pustą ścianę, pięćdziesiąty raz analizując informację, którą mi przekazała, w najbardziej emocjonalny sposób, na jakim mogłabym ją podejrzewać. 

-Jessi ... - zaczyna ostrożnie, przestając łkać, choć na chwile, przez co teraz mogę ja zrozumieć. -Podobno to przez Justina. 

W tym momencie czuje jak grunt się wali pode mną , a ja spadam w ciemna przepaść. Dusze się, dławię się niemalże własna ślina i nie potrafię tego zatrzymać. Nawet fakt, że siedzę nie pomaga, gdy zatapiam się jakby pod ziemię.

Uczucie, któro tak bardzo raniło moją duszę, nie było przypadkiem. Ale teraz wraz z przekazaną świadomością, niszczy jeszcze bardziej. Gubię się, gubię się, jak zbłąkany w lesie. Las niczym labirynt toczy ze mną walkę, gdy z całym tym bagażem, próbuję zrobić cokolwiek, by zmusić się do działania.   

-Amy, wyślij mi, gdzie są. Ja muszę ...

Jedynie, co czuję to poczucie winy. Winy, za którą połowę zabieram od Justina, ponieważ byłam jego, niezależnie od tego, czy to sprawiało, iż to ja rozbijam się na kawałki, jak spadająca na kamienną podłogę szklanka, której już nigdy nikt nie poskłada do postaci, jaką była wcześniej.  

-Przyjedźcie jak najszybciej. - przerwa mi i szybko się rozłącza, nim zdążę cokolwiek dodać na pożegnanie. Dopiero teraz pozwalam, by łzy wpłynęły na moje policzki. 

Nie rozumiem nic i nie wiem, czy kiedykolwiek tego dokonam. Mam wrażenie, ze gram w wcale nieśmiesznym filmie, lecz gdy wraz z kolejnymi łzami przychodzi na myśl winowajca telepie się jeszcze bardziej. Jestem, jak obdarta z życia, jakbym traciła swoją dusze, która wypływa stróżkami słonej cieczy i wydychana wraz z powietrzem, którego brakuje w płucach. Nie pytam dlaczego, nie chcę pytać, ponieważ sama w głębi duszy boję się to usłyszeć. On był moim najlepszym, rycerzem na białym koniu, choć nie do końca idealnym to nie potrafię myśleć o Justinie, jako kogoś, kto umyślnie krzywdzi przyjaciół, naszych najwspanialszych przyjaciół.

            Chwytam telefon uprzednio rzucony na kołdrę i intuicyjnie wybieram numer Justina. Gdy po kilku sygnałach włącza się poczta głosowa to wbija nóż w moje serce jeszcze głębiej. Pragnę, by zapewnił mnie, objął i powiedział, że to nie tak, ale jedyne co dostaję to westchnienie zawodu z mojej strony. Ogromnego zawodu i rozczarowania, którego doświadczam. I choć to nie pierwszy już raz, ta mieszanka jest dla mnie, jak trucizna, która zabija powoli, wliczając ogromny ból – tej największy z możliwych ból miłości.  

Próbuje raz drugi, trzeci, piąty, lecz nie przynosi to założonych z góry skutków. Kładę wiec, całkiem niedelikatnie, telefon na szafkę nocna i odrzucam od siebie kołdrę. Zamiast tlenem moje erytrocyty są jeszcze bardziej przepełnione adrenaliną, rozprowadzając ją po całym ciele. 

Kocham go, ale też nie potrafię przestać, być wściekła. Byliśmy bajką, piękną i bestią, kopciuszkiem i królem – jak to możliwe, że nagle zaczynamy rezygnować z pięknego, szczęśliwego zakończenia, gdy tylko w życie powracają duchy z przeszłości ?

Wstaję z łóżka, nie kłopocząc się, by je pościelić,  i idę do łazienki, gdzie przemywam twarz, piszcząc, gdy ponownie czuje ból w nadgarstku. Zawieszam wtedy wzrok na swoim odbiciu w małym lusterku, ściskając nadgarstek druga dłonią. Łzy mieszają się na mojej twarzy z niewytartymi kroplami wody, co sprawia, że jestem jedna wielka płacząca papką. Ale odsuwam od siebie ból, ponieważ potrafię to zrobić, bo wiem, że on kocha mnie, a ja kocham go nawet jeszcze bardziej.  

Powoli sięgam do ręcznika, usytuowanego na małym wieszaczku i powoli ścieram oznaki swojego zmartwienia i wyraźnej goryczy, która pojawia się zaraz po tym, gdy zdaje sobie sprawę, jak bardzo zawiodłam się na Justinie. Moje serce zmienia się w rozdrapaną ranę, z której jednocześnie wypływa wielki niepokój o najlepszych przyjaciół, którzy nigdy nie zasłużyli sobie, by zostać potraktowani właśnie w tak okrutny sposób.

Osuszenie skóry nie powoduje jednak, że czuje się lepiej. Jedyne co to przez chwilę przestaje płakać. Może mniej winię siebie, chociaż ze względu na związanie dusz, ich połączenie, nigdy nie będzie możliwe, bym całkowicie odcięła się od tych emocji.

Zanim wychodzę, zdejmuje jeden z dwóch swetrów, które miałam na sobie, ponieważ wyraźnie zrobiło się cieplej, co utwierdza mnie w przekonaniu, że zaległy rachunek został właśnie uregulowany.

Dłuższą chwilę krążę po mieszkaniu leniwie i bez celu, zupełnie jakby wyprana z emocji, zachowując się jak narkoman. Ręce trzęsą mi się lekko w niecierpliwym oczekiwaniu, ponieważ chcę być już tam, gdzie powinnam. Tam, gdzie oboje powinniśmy być.

W kuchni wypijam kilka dużych łyków wody z butelki, ponieważ wiem, że nalewanie jej do szklanki, mogłoby być zbyt niebezpieczne w stanie mojego rozstrojenia nerwowego. Pokonuje tym samym suchość w gardle, lecz nie rosnąca w nim gulę, zwiększającą rozmiary z każdą minutą oczekiwania. Przez myśli przychodzi mi wiele okrutnych zdarzeń, które Jack i Mads musieli przeżyć, lecz każda spycham w najdalszy głąb mojej podświadomości, ponieważ wiem, ze zdecydowanie nie zasłużyli na to, co jeszcze bardziej potęgowało zgromadzony we mnie strach. 

Gdy odchodzę od blatu z zamiarem odnalezienia telefonu i wykonania kolejnego połączenia, drzwi mieszkania otwierają się powoli, z ledwie słyszalnym skrzypnięciem. Stoję, wyprostowana niczym struna, przy ścianie, przytrzymując się o nią ręka. Serce wali mi, jak szalone i choć wiem, ze powinnam uspokoić się dla mojej kruszynki to nie potrafię tego zahamować. 

-Zapłaciłem ... - nie kończy, napotykając mój wzrok i ponownie zapłakaną twarz. Patrzy na mnie z niezrozumieniem, gdy ja mam tylko ochotę wykrzyczeć mu wszystko, co powinien usłyszeć, by przestał w końcu bujać w obłokach. Wygląda tak samo, jak wyszedł z domu kilka godzin temu, z tym, że teraz na jego twarzy mimo dostrzegalnego zmęczenia malował się również spokój.

-Gdzie byłeś ? - pytam cicho, przełykając ślinę, a rękawem ścieram nadprogramowe łzy na policzkach.  Jego obecność sprawia, że płaczę jeszcze bardziej niż wcześniej, ponieważ go kocham, a świadomość jego winy potęguje ten stan.

Gdy tak patrzę na niego, prawie go nie poznaje, zastanawiając się jak wielki udział miał w przyczynieniu się do tej tragedii. Choć kocham go mocno, całym sercem tak, ze aż to boli, dochodzę do wniosku, że momentami nie wiem, kim jest, mimo że do tej pory był tak bardzo znajomy.

-Jessi, co się stało ? - odpowiada miękko pytaniem na pytanie. Chce podejść, otwiera już nawet swoje ramiona, bym mogła znaleźć w nich schronienie, ale zatrzymuje go ruchem ręki. Nie chce bliskości, jego zapachu, oddechu blisko siebie, bowiem wiem, że rozpadnę się całkowicie.  

Justin patrzy na mnie ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy, skanując dokładnie moją. 

-Proszę cię. -prycham z ironia, co jeszcze bardziej zbija go z pantałyku -Widzę, że byłeś bardzo zajęty. - dopowiadam z przekąsem, choć czuje się, jakbym traciła swój świat, świat, który ktoś nagle wyrywa mi z rąk. Zabiera mi go bezczelnie, a ja jestem zbyt słaba, by temu zapobiec, zbyt słaba, bo noszę jego dziecko.  

Odbijam się od ściany, obchodząc blondyna z zachowaniem bezpiecznej odległości. Chcę krzyczeć, chcę tupać nóżką, chcę wyrwać mu wszystkie włosy z głowy, a potem pocałować tak mocno, by powrócił do mnie, do nas.

By tak właśnie się nie stało  szybko wciągam na siebie płaszcz i komplet czapki z szalikiem, gdy jego wzrok wywierca dziurę w moich plecach. 

-Jedziemy do szpitala. – oznajmiam chłodno.

Wychodzę z mieszkania, oglądając się za siebie tylko raz, by zobaczyć, jak stoi wyprostowany i mruga szybko powiekami, by przeanalizować zaistniałą sytuację. I wiem, że mu w tym nie pomagam, ale nie potrafię zrobić tego inaczej.  

Kolejny raz tego dnia schodzę ostrożnie po schodach, co sprawia, że kręgosłup zaczyna mnie bolec jeszcze bardziej.  O ile początek ciąży znosiłam dobrze, tak teraz stres, którego doświadczałam prawie każdego dnia sprawiały, że nie czułam się najlepiej.

Wiatr na zewnątrz, przestał wiać z taka prędkością jak wcześniej, ale mimo to rozwiewał moje włosy w każdą stronę, niszcząc moją niedbałą fryzurę.  

Justin dogania mnie chwile później, otwierając przyciskiem samochodów, gdy jeszcze pchnął drzwi klatki schodowej. Trzymając rogi flauszowego płaszczu, usadawiam się na siedzeniu, przypinając się pasem w odpowiedni sposób, przeinaczony dla kobiet w stanie błogosławionym.

Po tym wsiada blondyn. Jego zapach ponownie rozprzestrzenia się po samochodzie, co tylko wzmaga moja złość i bezradność. Wszystko co go dotyczyło było dla mnie, jak szkodliwy narkotyk, którego nigdy nie mam dość.  

-Jess, możesz mi powiedzieć o co chodzi, do cholery ? - pyta na jednym tchu, co utwierdza mnie w tym, ze cała drogę przebiegł. Wkłada nerwowo kluczyki do stacyjki, patrząc na mnie wyczekująco i odpala samochód. 

-Czy Ty w ogóle masz pojęcie co zrobiłeś ? - odpowiadam cicho, a mój głos prawie się załamuje. Posyłam mu jedno spojrzenie i chowam twarz w dłonie, gdy łzy ponownie wypływają na moją twarz. Nie potrafię patrzeć mu w oczy, ponieważ wiem, że nie zastanę tam żadnych emocji.

            -To co się teraz dzieje to jakieś szaleństwo. - fuka, wyjeżdżając z parkingu. Uderza zaciśniętą pięścią w deskę rozdzielczą tak mocno, że aż podskakuję na swoim miejscu.  - Skąd mam kurwa wiedzieć ? 

-Bo to przez ciebie Jack i Madison są tam ! - krzyczę głośno, wyrzucając dłonie w powietrze. Chłopak marszczy brwi i mocniej ściska kierownice. Konsternacja pojawia się na jego twarzy, patrząc przed siebie.  

-Co Ty ... – szepcze.  

-Ja ? ... Ja ? - powtarzam z ironicznym uśmiechem. Nie panuję już nad tym, co mówię czy robię. Po prostu chcę wyrzucić z siebie wszystko i uwolnić się z kajdanek, którymi przytwierdzony został do mnie wszechogarniający ból.  - Co ty zrobiłeś ! 

-Dlaczego to mnie oskarżasz, skoro nawet nie wiem, co jest grane ! - oburza się, skręcając nadto gwałtownie, a jego głos wypełniony jest wyraźnym wyrzutem.

-Oni mieli wypadek. - oznajmiam, z przeszkadzającą mi w gardle gulą, której nie potrafię się pozbyć. Moje ręce ponownie dygoczą, a wszystkie mięśnie zaciskają się do granic możliwości. 

Chłopak otwiera usta, lecz po chwili znów je zamyka, ponieważ nawet jedno, najmniejsze słowo nie wydostaje się z jego krtani, choć jabłko Adama porusza się w górę i w dół.   

Pociągam nieładnie nosem i ocieram policzki zmiętą chusteczką, która znajduję w kieszeni swojego wierzchniego odzienia. Justin w tym czasie tępo wpatruje się w przestrzeń przed sobą, pocierając prawą, wolną ręką nerwowo materiał swoich spodni.

-Gdzie byliście, co się dzieje, Justin. -odzywam się po dłuższej ciszy, która jeszcze bardziej podniosła poziom moich nerwów. Nie umiem przetrawić jego milczenia, choć nie chcę, by dawał mi głupie wytłumaczenia i zapewnienia, w które na chwilę obecną nie będę w stanie uwierzyć.  

-Jessi ... - zaczyna, patrząc na mnie ostrzegawczo. Jego wzrok jest niczym wisienka na torcie, który ułożyłam ja.  

-Przestań mnie zbywać, okej ? - mówię, patrząc w mijana przestrzeń. Nie reaguję gwałtownie, choć znam dobrze scenariusz, który używa.  - I tak wiem, co robicie. - prycham. - Nie pamiętasz, jak wziąłeś mnie na jedną ze swoich akcji ? 

-I to był błąd. – odpowiada szybko, krótko i dosadnie, co rani mnie bardziej niż mógłby przypuszczać.  

-Teraz błąd ? - pytam, a mój głos jest ledwie słyszalny. Mam wrażenie, że jest odległy i odseparowujemy się od siebie murem. Tak wielkim, że nie wiem, czy uda nam się go zburzyć, gdy już wszystko będzie w porządku. - Przestań zachowywać się jak małe dziecko ! 

-Ja jestem dzieckiem ? - polemizuje, krzycząc. Jest pewny siebie i to sprawia, że niknę, wiotczeję, maleję. - To ty bawisz się ze mną w kotka i myszkę, kiedy proszę o wyjaśnienia, do kurwy. 

-Skoro byliście razem to dlaczego o niczym nie wiedziałeś !- wyrzucam z siebie jednym tchem.

To jedno zdanie pokłada kres naszej niegrzecznej konwersacji. Justin milknie, nie obdarowując mnie ani jednym, najkrótszym spojrzeniem do końca naszej trasy. 

Płaczę już nie tylko dlatego, że cholernie boje się o Jacka i Madison, ale dlatego, że wyrwał mi serce. Wyrwał, porwał na kawałki, niczym niepotrzebną kartkę papieru,  po prostu zniszczył. 

Sytuacja przerasta mnie. Przerasta to, ile jestem w stanie znieść. Niewiedza bierze górę nad wszystkim, a ja jestem mała lalka wyprana z emocji, pod jego wpływem.  

Patrzę na Justina tylko przelotnie, gdy znajduje wolne miejsce na środku dużego, szpitalnego parkingu. Jest jak piękny pospać greckiego Boga. Jego twarz, zwrócona ku szybie, niezmarszczone brwi, brak uśmiechu. Ale ze wszystkiego innego najbardziej boli brak szczerości i wielka ignorancja z jego strony. Nasza bajka opierała się na kłamstwie, które układało cegły na kolejnych kondygnacjach budowanego pomiędzy nami muru. Bez skrupułów niszczyło nas i sprawiało, że byliśmy dla siebie coraz bardziej toksyczni.

Wysiadam od razu, gdy gasi silnik, trzaskając drzwiami. Nawet to nie sprawia, ze jestem mniej na niego wściekła i nim zawiedzona, choć wiem, że to jeden z jego słabszych punktów. Oprócz kawałka skóry za uchem, która obdarowywana delikatnymi jak piórko pocałunkami sprawia, że spina się cały na uczucie boskiej rozkoszy.  

Idę szybko, czego mam świadomość, ponieważ po wejściu do budynku czuję ból nóg i kręgosłupa. Staram się o tym nie myśleć, zwalniając tempo i rozpinając poły płaszcza, ponieważ im bliżej oddziału Jack’a i Mads jestem, robi mi się coraz bardziej gorąco.

Otwieram kolejne drzwi i wtedy zostaje zaatakowana typowym szpitalnym zapachem, co w moim błogosławionym stanie nie działało na moja korzyść.  Czuję, jak mój pusty żołądek wykonuje przewrót, a ślina podchodzi mi pod sam koniuszek języka.

Pochodzę do recepcji, z zaciśniętą szczęką i pewnością, że jestem blada tak, że kolor mojej skóry nie odróżnia się od koloru, którym pomalowane są tutaj ściany.

Dziewczyna z długimi blond włosami podnosi się z okrągłego krzesełka i obdarza mnie szerokim uśmiechem. 

-W czym mogę Ci pomoc ? - pyta służbowo, formalnym i miłym głosem.  Opieram się o blat i trzęsące się ręce kładę na zimnej powierzchni. 

-Madison i Jack. Dzisiaj przywiezieni z wypadku. - oznajmiam, mało składnie, zapominając nawet o podaniu nazwiska.  Dziewczyna słucha mnie uważnie, patrząc prosto w oczy, a potem schyla się do komputera. 

-Jesteś z rodziny ? - pyta i cieszę się, że mimo tego zwraca się do mnie mniej profesjonalnie. 

-Nie, to moi ... 

Jest tu, pojawia się nagle, stając obok mnie, blisko. Zamiast powietrza zaczynam wdychać jego perfumy, zapach mięty i spalonego papierosa, co razem tworzy niesamowitą mieszankę.  Widzę jedną zmarszczkę na jego czole i wiem, że to w skutek tego okropnego zapachu. 

-Nasi przyjaciele. - kończy za mnie z małą poprawką. Wzdycham i kręcę tylko głową, ponieważ nie ma siły na kolejną bezsensowną wymianę zdań. Zatem nie mówię nic tylko posłusznie czekam na informacje. 

-Madison leży w sali 210, Jack niestety jest na OIOM’ie. 

Otwieram buzię, a łzy ponownie moczą moje policzki. Justin obejmuje mnie ramieniem, lecz szybko uwalniam się od jego dotyku, co nie pozostaje niezauważone przez recepcjonistkę, która marszczy brwi i wbija wzrok w Justina.  Mojego pięknego winowajcę.

-Jak bardzo złe jest ? - pytam cicho, prawie piszcząc. Dotyk, którym mnie obdarzył, był jednak zbyt dobry, by mógł trwać.  

-Lekarze robią co w ich mocy. - oznajmia mi wymijająco, lecz smutnym głosem. Odwracam się na pięcie, najprawdopodobniej uderzając Justina włosami po twarzy i wchodzę na korytarz, który prowadzi do sal. 

-Do Madison idę sama. - mówię, gdy słyszę jego kroki tuż za mną, które w tym samym momencie ustają. Obojętność bije z mojego ciała tak samo, jak  z głosu, próbując bronić się przed wyrwaniem kolejnego kawałka serca, które już teraz bolało niewiarygodnie, tworząc wielką jątrzącą się ranę.  

Nie pukam przed wejściem do sali. Zachowuje się tak cicho, iż dziwie się, że dziewczyna mnie usłyszała i odwraca powolnie głowę w moją stronę. 

Jej porcelanowa twarz jest w siniakach, tak samo jak reszta nie schowanego pod kołdra ciała. Na klatce piersiowej zauważam nawet kilka oparzeń i małych, otwartych ran.  Wykrzywia usta, próbując powstrzymać płacz i jak mogę się domyślać ból z powodu ruchu.

-Jessi. - szepcze i mimo łez na policzkach i bólu, uśmiecha się lekko. Szybko podchodzę do łóżka i łapie ja za rękę. Jest zimna, przez co instynktownie przykrywam ją swoją drugą dłonią.

-Mads. Tak bardzo mi przykro. - spuszczam głowę i wtedy moje łzy moczą materiał, którym była przykryta. Tylko na tyle mnie stać, by całkowicie się nie rozpaść.  

-Mi bardziej. - przyznaje, a jej warga drży mimo że przytrzymuje ją zębami. Wylewa kilka kolejnych stróżek łez. - Straciłam dziecko. 

Ta informacja sprawia, że z wrażenia aż siadam na postawionym obok krzesełku. Oddycham tak głośno, że niemalże można porównać to do chrapania. Moje ręce drżą tak samo jak jej, a maluszek w moim brzuchu, przekręca się gwałtownie.  Zaciskam usta, nie chcąc wydawać z siebie bolesnego okrzyku.

-Od kiedy wiedziałaś ? – pytam cicho, ale fala bycia odpowiedzialnym za to spływa na mnie. Co z tego, ze Justin był powodem tej tragedii, to ja czułam ten grzech na swoich barkach. I to ja byłam teraz w ciąży.

-Jakieś dwa tygodnie. - stwierdza, patrząc w sufit. Wzrusza ramionami, ale to powoduje u niej ból, przez który zgina się w połowę, próbując go powstrzymać.  -To nie było planowane, wpadliśmy, ale wiedziałam, ze on je pokocha. 

-Boże, Mads. - wzdycham i schylam się tak, by przyłożyć czoło do jej nadzwyczaj zimnej ręki. Chce się zapaść w ziemię, zginąć między atomami powietrza, nie być tutaj. 

Nie mam serca do tego, by patrzyła, jak we mnie rozwija się maluszek, którego ona dziś straciła.

-Stało się, Jess. Po prostu się stało. - wzdycha i wybucha gorzkim żalem. Podnoszę się, by przytulić ja na tyle, by nie czuła bólu, ale bezpieczeństwo. Potrzebowała uścisku niż głupiego zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Bo nawet ja wiedziałam, że tak nie będzie. Coś się zmieniło i nigdy nie powróci do poprzedniego stanu rzeczy.  

-Musisz mi powiedzieć, w jaki sposób zawinił Justin. 

Mój głos jest poważny niż kiedykolwiek. Piecze mnie w klatce piersiowej, gdy wiem, że sama świadomie zadaje sobie cierpienie, lecz bardziej niż ono niszczyła mnie niepewność. Niszczył mnie ból, który czuła ona.

-Ten napad był przy współpracy z Seleną. Suka wróciła. - oznajmia, a drugie zdanie akcentuje z wyraźnym przekąsem. Przenosi dłonie ze swojego brzucha, by wytrzeć łzy ze swoich policzków. 

-Wiem o tym. - wzdycham ciężko i spuszczam wzrok. Madison patrzy na mnie zdezorientowana, lecz domyśla się, że to nie czas na wyjaśnienia, których nie potrafię jeszcze wytłumaczyć,  i kontynuuje. 

-Jack zadzwonił, że maja problem, bo przyjechał właściciel. Szukał Justina, ale nie mógł go znaleźć i okazało się, że wyszedł wcześniej, zostawiając ich. 

Przymykam powieki, by zatrzymać wodospad łez, które z moich oczodołów chcą wydostać się na zewnątrz. Oszukał mnie w najbardziej okrutny sposób, jaki mógł.

-Pojechałam tam od razu. Zabrałam Jack’a i jak wracaliśmy ... 

Mocny szloch wstrząsnął jej klatka piersiowa. Łapię ją mocno za rękę, dodając otuchy. Mogę niemalże stwierdzić, że czuje się jeszcze gorzej niż ona. Jakbym nie była w swoistej rzeczywistości, a w głupim, amatorskim filmie i co najgorsze – reżyserowanym przez samą Selenę.  

-Spokojnie, Mads. - szepcze, uspokajająco, chociaż sama trzęsę się sama, wyczekując na grzmot po uderzeniu pioruna. Jak będzie teraz, gdy stąd wyjdę ?  

-Samochodem Seleny kierował, jakiś napakowany facet. Uciekali tak szybko, ze zepchnęli nas z drogi. - robi krótka pauzę na wdech. - Nie potrafiłam zapanować nad autem. To działo się zbyt szybko. - kręci głowa, płacząc. Ściska moją rękę, co może przynosi jej ulgę, ale mi sprawia ból, ponieważ dotyka siniaka, którego sprawcą był sam Justin.

-To nie twoja wina, Madison. - mówię i wstaję, by ją przytulić. Dziewczyna otacza ramionami moją szyję, aby znaleźć się jeszcze bliżej mimo przeszkody, która stanowił mój zaokrąglony brzuch. - Wszystko będzie dobrze. - całuję ją w skroń i odsuwam od siebie, by się położyła. Potrzebowała odpoczynku. Jej posiniaczona twarz była cała czerwona od nadmiaru emocji, a oczy przekrwione z wyraźnie zaznaczonymi żyłkami w białkach. - Prześpij się, okej ? 

Brunetka kiwa głowa, gdy przesuwa się lekko na łóżku, by odnaleźć dobrą i wygodną pozycje tak, na ile jest to w ogóle możliwe. Okrywam ją jeszcze bardziej kołdra, która dostała i wychodzę po cichu. 

Gdy domykam drzwi, trzy pary oczu patrzą na mnie- jedne załzawione, w drugich czai się wielki strach, a trzecie są po prostu bezemocjonalne, tępo wywierające dziurę w moim ciele. Ale to właśnie na nie tylko nie patrzę, bo nie potrafię.         

-Mads  była w ciąży. - mówię, niczym w mantrze. Z klatki piersiowej Amy wydobywa się głośny szloch, a Luke opiekuńczo obejmuje ją ramieniem, gdzie chowa twarz.  - Ono nie przeżyło. 

Jestem wyprana z emocji, a mimo to głos łamie mi się w połowie tego zdania. Justin przyglądający się mojej sylwetce spuszcza głowę i przeczesuje włosy palcami. Jego ruchy są powolne, ale widzę jak za złością ciągnie za ich końcówki.  Napięte mięśnie na jego plecach są widoczne przez cienki T-shirt, co sprawia, że wiem, iż zrozumiał w końcu powagę sytuacji.

-Boże. - Amy zatyka usta dłonią, nadal znajdując ukojenie w ramionach zmartwionego Luke’a, który milczy przytłoczony informacjami.  - Jak jeszcze straci Jacka... Ona tego nie przeżyje. - odpowiada dziewczyna na jednym wdechu. Luka puszcza ją i wali pięścią w ścianę. 

-Jest aż tak złe ? - patrzę na Amy z nadzieją, że to jednak nieprawda, a która opuszcza moje ciało, gdy dziewczyna kiwa lekko głowa. 

Mój świat rozpada się ponownie. Grunt rozsuwa się na boki, a przed oczami pojawiają się mroczki, dlatego siadam na jednym z rzędu krzesełek tak, by jak najdalej znaleźć się od Justina, który ukrywa twarz w dłoniach. Tak jak Amy dotykam twardych jak stal pleców i próbuje tym wzbudzić więcej nadziei w totalnie załamanym Luke’u. 

Tak mocno skupiam się na myśli, ze musi być dobrze, że zauważam dopiero plecy wychodzącego szybko ze szpitala Justina.  Nie przynosi mi to upragnionej ulgi, ponieważ potrzebuję takiego wsparcia, w jakim dziewczyna obok mnie znajduje w swoim mężczyźnie.

Moje serce płacze razem z Amy i chociaż kocham go tak, ze chce za nim biec, to wiem, że jedyne co to doprowadzę go do jeszcze większych wyrzutów sumienia. Jeśli w ogóle je jeszcze miał. Smutno patrzę na drzwi, a gdy w nich znika, czuję się jeszcze gorzej.



*** 

Tego jest za wiele. Boli mnie wszystko- nogi, ręce, głowa. Pali mnie klatka piersiowa.  Trzęsę się mimo ze temperatura jest plusowa i momentami myślę, czy jeszcze na pewno żyje. 

Gdy prowadzę samochód ściskam kierownice tak mocno, jak jeszcze nigdy. Łamie wszystkie możliwe przepisy, byle tylko dostać się jak najszybciej do rodzinnego domu. Potrzebuję znów poczuć rodzinne ciepło, miłość, by móc przetrwać karuzelę, którą stworzyłem na własne życzenie.   

Moje serce bije jak szalone, a małe włoski na szyi jeża się, gdy myślę, ze Jack mógłby pożegnać się z tym światem. Najlepszy przyjaciel, najlepszy kompan. Jestem kłębkiem emocji, jak burzowa chmura kłębkiem zniszczeń. Przychodzę, jak ona, przez dłuższy czas trzymając ciągle w niepewności, a gdy już jestem na miejscu rozważam wszystko, co kiedykolwiek udało się zbudować. Życie u boku najpiękniejszego anioła, jaki tylko mógł zostać stworzony.

Gwałtownie zajeżdżam na parking obok bloku, w którym mieszkała moja matka. Zamykam samochód i niemalże pędzę, by jak najszybciej być tam. Ponieważ jestem dumnym posiadaczem kluczy, nie kłopoczę się z naciskaniem dzwonka. Gdy otwieram drzwi trafiam w sam środek nie małego bałaganu, w którym na dywanie w salonie, znajduję mamę z dwójką szkrabów, co sprawia, że na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech.

Dwójka maluchów biegnie w moją stronę, by uczepić się mojej nogi. Głaszczę ich po głowię i podnoszę wzrok, gdy dołącza do nas mama. Przytula mnie mocno i gładzi po plecach.

- Masz problemy, prawda ? – pyta cicho, wypowiadając zdanie wprost do mojego ucha. Nie mówię nic, spuszczam głowę.

-No już. Czas na sprzątanie. – oznajmia wesoło, wesołym klaskaniem dłoni. Jason i Jazmyn niechętnie odchodzą, zabierając się za sprzątanie wielu zabawek do pudełek.

-Dlaczego bajki zamieniają się w koszmar, mamo ? – pytam, łamiącym się głosem. Opuszczam zbudowana przez siebie zbroję. Nie chce być w niej, nie chcę jej czuć na swojej skórze.

- Takie jest życie, Justin. – uśmiecha się lekko do mnie i pozwala znów się przytulić. – Nie ma takiej rzeczy, której byś nie rozwiązał, synu. Jesteś najsilniejszym człowiekiem, jakiego znam.

-Ta siła nie niszczy tylko mnie, mamo. Ona niszczy Jess. – przyznaję cicho, ściskając w pięści kawałek jej czerwonej bluzki. Jakim cudem w momencie potrafiłem zamienić się w kompletne gówno ?

-Możesz to naprawić, Juss. Ona nosi twoje dziecko. – przekonuje, uśmiechając się pocieszająco.

- Wiem. – wzdycham cicho.

-Dlaczego więc nie jesteś z nią ? – pyta, unosząc brew. – Dobrze wiesz też, że bez niej sobie również nie poradzisz. – oznajmia, tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Dociera w to miejsce, do którego dostęp ma tylko ona, sprawiając, że gubię się we własnym świecie- do tej pory poukładanym, a w którym bałagan zrobiła głupia Selena, wchodząc w nie z zabłoconymi buciorami.

- Możemy chociaż wypić herbatę ?







------------------------------------------------------------------------------

Jeśli szanujesz te moje kilka godzin/dni/tygodni spędzonych nad pisaniem tego rozdziału to zostaw chociaż najmniejszy komentarz. 
Dziękuję. 

piątek, 9 marca 2018

II Rozdział 15


… -Hormony. - wzdycham, gdy opuszcza auto i macha mi na pożegnanie. …
Ruszam z piskiem opon, gdy odprowadziłem ją tęsknym wzrokiem do klatki, ciesząc się, że mogę chociaż na trochę pozwolić sobie na brawurową jazdę 

Przecież się ścigasz, kłamco ...

Dotykam małego kółka na desce rozdzielczej o nierównej fakturze i zwiększam natężenie głośności dźwięku, przekręcając go w prawo, jakby próbując skutecznie zagłuszyć własne sumienie. Nie chce pamiętać, nie chce myśleć, nie chce chcieć tego, co sprowadza mnie na sama krawędź. 
W kieszeni doszukuje się swojego telefonu. Szybko odblokowuje ekran i sprawdzam swoje wiadomości-  dwie od Jacka i jedno nieodebrane połączenie od Seleny. Rzucam nim natychmiast na siedzenie obok, jakby urządzenie paliło moją skórę, i skupiam się tylko i wyłącznie na drodze. Wyłączam się, pozwalając by emocje odpłynęły i pozostawiły mnie bez tego całego gowna. Muzyka podąża z moimi lękami daleko, gdy nerwowo przełykam ślinę, topiąc się we wszystkich moich błędach, aż do momentu, gdy  jedyne co przetwarzają moje komórki to mój cel. 
Nie czuję nic, gdy wjeżdżam do tak znajomego mi miasta. Jestem jak zwiotczały balon, z którego w zaskakującym tempie uciekło powietrze. Powietrze, które napędzało do działania, sprawiało, że przeciwności obecne, jak chleb powszedni były do przezwyciężenia. Bo jak balon zawiązuje się, by mógł po prostu być, tak Jess była tym właśnie zawiązkiem, by mógł prawdziwie egzystować. I mimo tak zwiotczałej struktury, i tak zakładam ciężka zbroje by znów stać się wojownikiem. 
Znieczulony na świat, emocje innych, rzeczy które mnie otaczały, odrzucając pracę nad tym, co we mnie jest wiarygodne , wysiadam z auta tym razem upewniając się, ze na pewno został zamknięty. Powolnym krokiem wchodzę na ścieżkę i zatrzymuje się w połowie. 
Dom, który wybudował mój ojciec. 
Dom, wybudowany na fundamencie kłamstwa. 
Kłamstwo, któro obróciło wszystko w pył, niczym spadająca bomba.
Ohydy kłamca, który był jego konstruktorem.
Ogród okalający dom, rozrósł się odrobinę tak, że prawdopodobnie przypominał bardzo zaniedbany, a sterty liści pozostawały obok wielkich drzew. 
Zimny dreszcz, przechodzi po moich plecach, gdy mimowolnie wszystkie wspomnienia trafiają do mojej świadomości, przypływające z najgłębszych zakamarków mojego mózgu. Tak wyraziste, że ból, który czuję jest prawie namacalny. Tak bliskie rzeczywistości, iż przez chwilę mam wrażenie, że jestem na cholernym haju.
Zaciskam usta i długim krokiem pokonuje odległość dzieląca mnie od drewnianych drzwi. Dotykam małego dzwonka, naciskając agresywnie na jego fakturę. Przestaję, gdy słyszę przekręcanie zamka, a szczupła sylwetka kobiety wyłania się z wnętrza domu. Jest delikatnie zgarbiona, a na jej twarzy pojawiło się już wiele zmarszczek i choć jej skóra była nadal zadbana to nie potrafiła wymazać widocznego smutku, który pojawiał się pierwszy.
-Justin. - szepcze, mrugając powiekami, jakby to ze mnie widzi miało być tylko snem. Uśmiecha się szeroko a ulga przechodzi przez jej ciało. Oczy wesoło jej błyszczą, jak małemu dziecku, które otwiera swój świąteczny prezent.
 Prycham cicho. 

Nadal jesteś nazbyt głupia, Ana... 

-To nie jest powrót syna marnotrawnego do domu, wiec możesz przestać się ekscytować. – mówię beznamiętnie, opierając rękę na ściśnie frontowej. Mój cień pada na nią , gdy przestaje się szczerzyć jak głupi do sera. Sztywnieje lekko, maleje we mnie, gdy jeszcze bardziej pochylam się w  jej stronę.
-Ale przyjechałeś... - duka z niezrozumieniem. Wykrzywia usta w zawiedzeniu. W tej chwili po uśmiechu nie ma żadnego śladu, co sprawia, że wygląda jeszcze starzej niż powinna w swoim wieku. Jej twarz traci wyraz, a to jeszcze bardziej podkreśla jej bladość, gdy jedyne co potrafię wyczytać z jej oczu to nie strach, a ogromny zawód.
-Musiałem wybić Ci z głowy to, ze twój plan się powiedzie. - mówię bez cienia emocji. Jestem niczym wampir, który wysysa z kobiety ostatnie zalążki, tak bardzo żywej nadziei.
Ana patrzy na mnie ze zdumieniem.
- Przestań podsuwać Jessi głupie intrygi. Słyszysz co mówię ?! - huczę, a mój krzyk roznosi się po wnętrzu domu. Nawet nie patrzę w głąb, bo wiem, że to nie pomoże w obecnej sytuacji.  - Zapomnij, ze kiedykolwiek się pogodzimy. - syczę, pochylając się w jej stronę. Nie przestaję być niegrzeczny i egoistyczny nawet na moment. To tak, jakbym się mścił na kimś, kogo tu już nie ma.
Ana truchleje lekko.
- Ale Justinku ... - piszczy , aby wstrzymać szloch, gdy nagle łzy zalewają jej policzki. Przerywam jej ruchem wolnej ręki, wiedząc, że jej sprzeciw i błagania nie zrobią na mnie wrażenia.
-Zamierzam ja zabrać tak daleko, by nie miała z Tobą żadnego kontaktu, ropucho. To Pattie będzie jej druga matka. 
To łamie jej serce na kawałki i wiem to, dokładnie śledząc to jak kładzie słoń na klatce piersiowej i głęboko oddycha. Wewnętrzny ból ustępuje, bowiem sumienie nadal zostaje ciche. Jedno zdanie wystarczyło, bym zamknął bolesny rozdział za sobą. Choć wiem, że nawet spalenie tego domu nie przyniosłoby mi całkowitej ulgi, to w minimalnej ilości goi moją ranę, która niczym posmarowana cudotwórczą maścią powoli zasklepia się.
-Nie możesz ... - łka, patrząc na mnie załzawionymi oczami. Prawie dławi się nagromadzoną śliną, gdy szuka jakiejkolwiek kpiny, ale spotyka się tylko z moja stanowczością. I choć łamię każdy kodeks dotyczący szacunku do starszych, to cholernie się tym nie przejmuję.
-Żegnaj.- dobijam ją jeszcze bardziej, odchodząc w stronę samochodu. Gdy w połowie drogi na chwilę zerkam przez ramię, kobieta upada na podłogę zanosząc się gorzkim żalem. W jej postawie widzę tylko bezradność, wydychaną wraz przez nią powietrzem. Zadaję jej ból, jakiego nie można opisać. Dokonałem rabunku, wyrwałem jej serce wraz z miłością do Jess i wiem, że nigdy nie będę żałować. Byłem nieczułym złodziejem, rozrywającym cały jej świat na pojedyncze strzępki.
Wsiadam do samochodu na dobre wymazując sobie ten obraz z podświadomości. Byłem pusty, pusty, jak echo wewnątrz tego cholernego domu. Nie będę przepraszał.
Nie ruszam nawet, gdy dzwonek mojego telefonu rozbrzmiewa w aucie. Niemalże od razu przykładam urządzenie do ucha, nie zerkając choćby przypadkowo na ekran. 
-Cześć, seksiaku. Jak twój dzień ? 
Spinam się rozpoznając głos osoby, z która naprawdę cholernie nie miałem ochoty dziś rozmawiać. Ściskam mocniej kierownice i żałuje ze w tej chwili nie mam możliwości ścisnąć jej a gardło, by przestała wydawać z siebie głos, który doprowadzał mnie do istnego szaleństwa, do tej pory nie rozumiejąc, czy w bardziej popieprzony czy nienawistny sposób.
-Gomez. - odzywam się z przekąsem, ale i ostrzeżeniem. Nie mam ochoty na bezsensowne rozmowy, które mogłyby wkurwić mnie jeszcze bardziej. 
Brunetka śmieje się perliście, co sprowadza mnie na skraj szału, a moje starania, by brzmieć chociaż raz na bardziej dominującego od niej, mogą iść się jebać.
-Och, koteczku, nie stresuj się. - mówi słodko, niskim głosem i niemal mogę wyobrazić sobie jej seksowne ruchy, gdybyśmy byli w jednym pomieszczeniu. Biodra w powolnym ruchu, siniaki spływające wzdłuż kręgosłupa, niczym tusz kapiący z pióra, którym operowały moje palce.

Dzięki Bogu, że to nie jest możliwe. W tej chwili.  

-Czyżby powrót do rodzinnego miasta tak bardzo Cię zdenerwował ? - pyta niewinnie, co jeszcze bardziej zbija mnie z pantałyku.  
-Skąd, ty kurwa ... - gwałtownym ruchem przeczesuje włosy dłonią. Stres i złość przepływa przez moje żyły i czuję to, przez gorąco, które zalewa całe moje ciało.
-Wiesz, GPS to moja specjalność. Nie mogłam pozwolić, żebyś spierdolił z moimi dragami. - tłumaczy mi lekko znudzonym tonem i jestem pewien, że w tym momencie dokładnie ogląda swoje paznokcie u dłoni, zdając sobie sprawę, że już czas na wizytę u kosmetyczki.
Oddycham głęboko, czując się jak gówno, bo potrafiła mnie tak wykiwać. Byłem dla niej zbyt prosty, zbyt łatwy do przejrzenia, co sprawiało że malałem, jak ten balon, który traci powietrze.
-Jesteś popieprzona, Gomez. - warczę, gasząc silnik i opieram tył głowy o zagłówek. Mam dość, gdy przecieram czoło dłonią, znajdując na nim kilka kropel potu.
Dom, przeszłość była tak ciężkim tematem, że zrzucenie założonej przed chwilą zbroi było bardziej niż łatwe.
-Ostatnio bardzo często przez ciebie. - wypomina mi i cholera, brzmi to cholernie dobrze. Oblizuje suche wargi, gdy na języku czuje niesmak, który pojawia się przez moje niedorzeczne zachowanie. 
Coś kłuje mnie w klatce piersiowej i choć wiem, że to jebane wyrzuty sumienia, to nie potrafię ich uciszyć, co potwierdza to, że choć w małym stopniu dalej byłem człowiekiem, a nie bezdusznym głazem. 
-Do rzeczy. - pospieszam ją, wzdychając. Niczego bardziej nie pragnę niż to, żeby ta rozmowa zakończyła się szybciej niż zaczęła. 
-Mam nadzieję, że twoja grupka już wie co robić. - wzdycha z lekka ironią. - Broń dla was już załatwiona. Jakiś gangsterzyna w piachu nie będzie jej potrzebował. 
Krew w moich żyłach przez chwile staje się bardziej mętna niż kiedykolwiek bym podejrzewał, iż tak może się stać. 
-Mieliśmy swoją. - mówię z przekąsem. 
-Nie sprzeciwiaj mi się, skarbie. Wiem, co robię. - tłumaczy, spokojnym głosem. - Widzimy się wieczorem. - cmoka i po chwili słyszę już tylko sygnał zakończonego połączenia. 

***

Trzymam się lekko ściany, badając jej chropowatą fakturę.  Moje mięśnie spinają się, gdy doświadczają okropnego zimna, którym była przesiąknięta, ale nie przeszkadza mi to. Ciepło, które czuję jest wystarczająco mocne, by pozwolić sobie na tego rodzaju ulgę.
Ostrożnie stawiam każdy krok, schodząc w dół po schodkach. Tak bardzo rozważnie, jak jeszcze nigdy i choć okrągły brzuszek powoli zasłania mi stopy to nie przejmuję się tym. Wolną dłoń trzymam w okolicy lędźwi, co pomaga mi w znoszeniu małego ciężaru, rozwijającego się w moim ciele.
Wiatr rozwiewa mi włosy w każdej stronę, gdy otwieram drzwi, a on atakuje mnie znienacka. Rozwiewa mi poły jesiennego płaszcza, gdy zostaję potraktowana jednym z mocniejszych podmuchów. Ściskam mocniej szał pod szyja, a druga ręka ściskam supeł, który zawiązałam niedawno na worku do śmieci. Wyjmuję z kiszeni klucze i otwieram furtkę, by pozbyć się worka ze swoich rak. Rzucam go, celując wprost do wieka zielonego kontenera, a gdy słyszę za sobą oklaski, odwracam się gwałtownie. 
-Rzut za dziesięć punktów. - śmieje się blondyn, nadal klaszcząc. Oblewam się rumieńcem, jak skarcone dziecko, wiedząc, że powinnam to załatwić, jak dorosły, spodziewający się dziecka. Przyglądając się jednak jego nie małej radości, moją twarz zaczyna rozświetlać równie przyjemny uśmiech.
-Tylko nikomu nie mów. - odzywam się, nieśmiało, pokazując mu palec wskazujący. Przechylam głowę i czekam na aprobatę, gdy grzywka Jason’a tańczy zupełnie tak, jak jeszcze niedawno moje kosmyki. - Skąd się tu wziąłeś ? - pytam, zamykając ogrodzone miejsce, któro było składowiskiem odpadów. Odchodzimy parę metrów dalej, a ja doceniam ciepłe promyki słońca, które ogrzewają moja twarz, mimo małej, chłodnej zawieruchy.
- Już mówiłem, ze mieszkam niedaleko. - uśmiecha się szeroko i wygląda kilka lat młodziej, choć jego wiek mógłby być zbliżony do Justina.  Charakterystyczna zmarszczka formuje się na jego czole, a to sprawia, ze jest jeszcze bardziej uroczy. -Masz ochotę na kawę ? 
-Och ... - wydaje z siebie tylko zduszone westchnienie. Przegryzam dolna wargę i żuje ja chwile, zwlekając z odpowiedzią. Nie analizuje nawet skutków, które przyniesie to, gdy Juss się dowie, bo ten scenariusz znam już za dobrze, ale mimo to boję się podjąć decyzję.
-Przepraszam, zapomniałem, ze nie możesz. - przerywa ciszę, podbródkiem w charakterystycznym geście, pokazując na mój widoczny brzuszek. Jest skruszony, gdy patrzy na mnie, ale mam wrażenie, jakby świdrował wzrokiem coś za mną.
-Spokojnie. - śmieje się, dodając mu otuchy. - Sok mi nie zaszkodzi. 
Chłopak uśmiecha się szeroko i to sprawia, ze nie żałuje swojej decyzji. Codzienność była dla mnie samotnością, ucieczką i choć miałam moje życie, moja duszę , moje wszystko przy sobie, to czułam, że to jeszcze zbyt daleko, jakby nagle dzieliły nas tysiące kilometrów, kiedy dotychczas nie dzielił nas nawet milimetr. Nasze ciała przylegały idealnie do siebie, serce do serca, dusze były jednym tchem, który wydobywał się z klatki piersiowej. Ale wszystko to nagle, jakby uciekło, jak płynąca po niebie chmura. I choć powolnie jak ona, to fundując ból. 
-Ja stawiam! - krzyczy wesoło, pokazując mi drogę. Ruszam powolnie, ciesząc się każdym jednym promykiem słońca na mojej skórze mimo okalającego mnie chłodu. 
Jason był tylko Jasnoem. Wnosił coś innego, nowego. I choć był tylko nieznajomym chciałam go poznać. Potrzebowałam kogoś, kto na chwile dzięki swoim żartom, wesołym uosobieniu przeniesie mnie w bajkowy świat, które mamy przedstawiają swoim małym córeczkom. Świat, w którym brakuje problemów, świat który nie jest tak okrutny jak ten tutaj, świat, w którym nie ma smutku i łez, świat, w którym po prostu się zagubiłam. Ale to nie on tylko gubił nas. Oboje gubimy siebie nawzajem.
-Czy pomarańczowy będzie dobry ? - pyta, gdy wraca do naszego stolika po złożeniu zamówienia. Rachunek kładzie na środku stolika i splata dłonie również kładąc je na blacie.
Kawiarnia, która mi pokazał była najpiękniejsza, jaka miałam okazje w życiu oglądać. Wnętrze o orzechowym kolorze emanowało spokojem, mały kominek w rogu dodawał ciepła, a z tym wszystkim kontrastowały czerwone fotele dołączone do okrągłych stolików. Sam zapach kawy był oszałamiający dla zmysłów. Pobudzał je w taki sposób, że jak uzależniony chciałeś więcej i więcej substancji, która była dla ciebie życiem. 
      Miejsce to przypominało prawdziwy, normalny, pełen miłości dom, do którego każdy chciałby wracać, by choćby powrócić wspomnieniami. Chłonęłam zapach i atmosferę całą sobą, by jak najdłużej zapamiętać klimat, zupełnie jak liście rośliny wodę. Choć w świadomości ciągle mam obrazy mojego dzieciństwa w bidulu to znalezienie się tu sprawia, że chociaż w małej części rekompensuje sobie poczucie, o które powinni zadbać kiedyś moi rodzice.
-Uwielbiam go. - mówię ze śmiechem i odchylam się od drewnianego blatu, by moje plecy spotkały się z miękkim oparciem fotela, w którego zagłębienia idealnie dopasowuje się mój obolały kręgosłup.
-Który to miesiąc ? - pyta zaciekawiony. W palcach mnie wydany przez kasjerkę paragon, a cień parasola na zewnątrz pada na jego twarz. Składa go w nieznane mi figury, patrząc na mnie przelotnie.
-Już siódmy. - odpowiadam z rozczuleniem. Głaskam powoli brzuch przez materiał mojego swetra, gdy młoda kelnerka przynosi nasze zamówienie. Ostrożnie ustawia szklaną zastawę na stoliku i odchodzi życząc nam smacznego. Dziękuję jej grzecznie, skinieniem głowy. 
-Tatuś pewnie szczęśliwy. - komentuje z uśmiechem, upijając łyk coli, którą zamówił dla siebie.  Kiwam tylko głowa z nieodgadnionych wyrazem twarzy i gdy chce ująć ucho wysokiej szklanki,  niespodziewanie czuję ból w nadgarstku. Ślad, który mi wczoraj zostawił.
Sycze po cichu, naciągając rękawy swetra, by nowy znajomy nie zauważył fioletowego siniaka. Gonitwa myśli plącze się i kołuje w mojej podświadomości, gdy odruchowo wstrzymuje napływające do oczu, słone łzy. Irracjonalność tej sytuacji torturuje mnie. Justin był moja miłością, życiem, wszystkim, czego pragnęłam i nikt nie musiał go osadzać na podstawie tego jednego wybryku. 
-Coś się stało ? - pyta, zauważając zmianę w moim zachowaniu. Jestem pewna, że poczucie bólu również przemknęło przez moją twarz, a błyszczące się oczy w umieszczonym w kawiarni świetle, były jeszcze bardziej wyeksponowane.
-Kopnęło. 
Uśmiecham się sztucznie, chcąc zatuszować to, że mój humor prysł niczym bańka mydlana. Kiwam głową, pokazując na brzuch i tym razem mocno chwytam szklankę, ale robię to drugą ręką.
-Więc ... - zaczynam, powoli, upijając łyk swojego soku, chcąc pozbyć się gorzkiego posmaku w moich ustach, który zdawał się zagościć na stałe.  - Jak to się stało, ze mieszkasz niedaleko ? 
Odstawiam szklankę na stolik i patrzę na niego wyczekująco. 
-Cóż. - śmieje się wesoło, a jego wzrok spoczywa na mnie i mimo to jestem świadkiem, jak jego tęczówki przechodzą w stan marzeń, a małe iskierki pływają wokół, podkreślając brąz jego oczu. I w tym momencie, obserwując tę niesamowita przemianę, mam ochotę znaleźć się tam, gdzie mogły mnie one zaprowadzić. - Po roku postanowiliśmy z Sabriną zrobić wielki come back. - tłumaczy, a jego głos jest tak miękki, ze niemal potrafię wyobrazić sobie, jak bardzo musiał ją kochać. 
Ale wtedy czuję mocne ukłucie w sercu i zaczynam dygotać, jakby trucizna pająka została wstrzyknięta do mojego ciała. Wiele razy analizuje słowo powrót, a to zaciska mi gardło jak pętla sznuru na szyi samobójcy. W momencie otaczam się murem, próbując zatrzymać wszystkie emocje dla siebie i to sprawia, że duszę się w środku tak, jakbym miała tonąć.
Selena.
Selena była moim koszmarem, który wybudza z najpiękniejszego snu. Najgorszym koszmarem, który kiedy przeistacza się w rzeczywistość, sprawia, ze gubisz się w niej, tracisz wiatr, który napadając swoim ciężarem na żagle pozwala statkowi się poruszać. Już nie chcę iść nigdzie. Nie chcę niczego poza tym, by wydostać się z tego pomieszczenia.
-Naprawdę musicie się poznać. - dodaje z szerokim uśmiechem. Moje oczy zachodzą łzami, a ręce niekontrolowanie trzęsą się , jak u starszej pani z alzheimer’em. Mam wrażenie, że jeszcze chwila, a zacznę hiperwentylować, gdy do mojego serca przypływa krew zmieniona w złość, bezradność, napędzana poczuciem najgorszych wersji dalszego życia.
I już wiem, ze w tej chwili potrzebuje Justina, potrzebuje by zapewnił ze jest mój, nie zagnie w moim koszmarze. Pragnę, by wziął mnie za rękę i przeprowadził mnie przez krainę spokoju, zupełnie tak jak zrobił to wczoraj. 
Zdaję sobie sprawę, ze wyglądam, jak irracjonalnie to wygląda, ale wstaję i wybiegam z kawiarni, pospiesznie się ubierając, byleby tylko odetchnąć świeżym powietrzem. 
W porównaniu z Gomez byłam tylko łupina nawet najtwardszego orzecha, która bez trudu można rozłamać. Przy niej byłam karaluchem, zbędnym pasożytem, którego można zgnieść. I nie było tutaj podziału równych sił, nie było sprawiedliwości, bo to ona była o wiele silniejszą ode mnie. Była substratem trucizny, którą podawał mi Justin każdego dnia.
Na zewnątrz oddycham powietrzem, lecz nie potrafię powstrzymać łez. Czuję się bezradna, bo wiem, że nie mam żadnych szans. Zamykam powieki, by choć na chwile wspomnieć dotyk Justina, skóra przy skórze, ciało przy ciele, każdy pojedynczy pocałunek, byle tylko odzyskać spokój wewnętrzny, który nie był niezbędny mi, ale również malutkiej istotce w moim ciele.
-Jessica, co się stało ?
Chłopak znajduje się obok mnie. Jego ton głosu jest cichy, zmartwiony, gdy delikatnie kładzie rękę ba moim ramieniu tak, żeby jeszcze bardziej mnie nie wystraszyć. 
Odwracam się do niego z policzkami mokrymi od łez, co dezorientuje chłopaka jeszcze bardziej, lecz pozwalam, by wypływały one z kącików nowymi kaskadami.
-Nie ważne, Jason. - próbuje się uśmiechnąć, lecz jest to zbyt wymuszone, co tym bardziej nie przekonuje chłopaka, by dał mi spokój i pozwolił cierpieć w samotności tak, jak miałam to w zwyczaju. - Po prostu nawet w bajkach zdążają się komplikacje przez złe wróżki, prawda ? - dodaje bez krzty ironi. 
-Ale zwykle to i tak Kopciuszek wygrywa. - wzrusza ramionami, gładząc opiekuńczo moje plecy.  
-Muszę już iść. - oznajmiam, ścierając mokre ślady na policzkach. Choć serce boli niewyobrażalnie, nie chce, by ktokolwiek o tym wiedział. Wiem, że truję się sama, bez wsparcia, ale rozdrapywanie zbyt świeżych ran było jeszcze gorszym wyjściem z sytuacji. - Do zobaczenia, Jason. 
Blondyn nie próbuje mnie zatrzymać, co naprawdę doceniam. Potrzebuje chwili samotności, chwili, by złapać odrobinę powietrza, gdy koszmar z którego się budzę zabiera dech w piersiach. I choć osoba blisko, zapewnia mnie tak jak wczoraj to, to nie sprawia, że nagle zapominam. Staje się wielka, jątrzącą się raną, z której strugami jak ropa wypływa smutek, poczucie bezradności i strachu, że go stracę.
Stracę, w okresie życia na który czeka każda kobieta.
Stracę, ale nie chcę rezygnować.
Stracę, choć tak bardzo go pragnę. 
Mimo iż wiem, że jedno z nas wygra tylko tą walkę to pozwalam nam wejść na ring. 


***


Dlaczego do kurwy, nie pojechałem swoim samochodem? 

Ta myśl penetruje moja podświadomość, jak ślepy kret swoje podziemne korytarze. Drapie i kłuje byleby dostać się tam, gdzie powinien, rozprzestrzeniając nieprzyjemne uczucie po całym ciele. 
Kolejny raz w przeciągu dziesięciu minut podróży przełykam ślinę, powili, prawie się dławiąc, gdy powstrzymuje odruch wymiotny, bo osiłek Seleny to cholernie gównany kierowca, z jakim kiedykolwiek przyszło mi podróżować.  Nie chce nawet wiedzieć, czego musiał dokonać, by zdobyć to stanowisko, ponieważ oprócz latynoskiej urody, i ogromnych bicepsów nie grzeszy niczym więcej. 
Powstrzymuje się jednak od kąśliwych komentarzy, które cisną mi się na język i jest ich tak wiele, że nawet nie wiedziałbym od czego zacząć. Skupiam się natomiast na ręce Seleny ułożonej spokojnie na moim udzie, zbyt blisko miejsca, któro było zbyt wrażliwe na ten gest. Cholernie wrażliwe.
Siedzi blisko mnie, ramie do ramienia. Nogi ma zgrabnie skrzyżowane, jak wszystkie prezenterki telewizyjne i domyślam się, że to bariera pomiędzy zimnem, w jej nagim łonem, ponieważ nie musiałem zbyt długo debatować nad tym, czy skusiła się na taka przyjemność, jak założenie na dziś bielizny. 
Prycham cicho, a ona porusza się delikatnie na swoim siedzeniu, tak by spojrzeć na jednego ze swoich osiłków.  
-Wszyscy gotowi, Sawyer ? - pyta, chłodnym, profesjonalnym tonem. Jej długie rzęsy, kołyszą się, gdy porusza powiekami.
Chłopak z mojej drugiej strony dociska słuchawkę do swojego ucha, łącząc się z samochodem jadącym za nami. Patrząc w szybę przed nami, skupia się na rozmowie, a raczej monologu, który wygłosił ktoś, kto prowadził auto za nami.
-Tak, Sel. Broń naładowana i wszyscy już ubrani. – oznajmia szybko, po żołniersku, bez cienia emocji.  
-Na miejscu ja i Juss wychodzimy pierwsi. Potem dopiero wy. - mówi, patrząc na mnie. Wywierca dziurę w moim ciele i już wiem, że sprzeciw nie wchodzi w grę, lecz mimo to poruszam się niespokojnie na fotelu, chcąc coś powiedzieć. 
Skutecznie ucisza mnie, dociskając szpilkę swoich długich, do połowy uda, kozaków. 
-Musimy się przywitać ze starymi znajomymi. - dodaje słodko, wzruszając ramionami. Jej włosy falują lekko w skutek tego ruchu.
Sawyer kiwa posłusznie głowa i wraca do robienia czegoś na telefonie, a ja odwracam się wściekle w stronę dziewczyny. 
-Oni nienawidzą Cię bardziej niż ja, Gomez. - syczę, przykładając swoje czoło do jej.
Chcę ją zmiażdżyć, zmiażdżyć sobą, wagą swojego spojrzenia wzorkiem.
Chcę wycisnąć z niej sok, jak z dojrzałej cytryny, i następnie delektować się zwycięstwem.
Jej ręka wędruje na mój kark. Masuje go delikatnie, powolnymi ruchami, aby po chwili przyjemności chwycić mnie za włosy. Trzymając ich końcówki, mocno odciąga moją twarz od swojej. Zręcznie wygina swój nadgarstek, by sprawić, by znów nade mną dominowała. 
Patrzy mi w oczy z iskierkami wokół tęczówek, a jej czerwone usta formują się w uśmieszek. Kolanem rozsuwa moje uda, by mogła się unieść jeszcze wyżej. Siada stabilnie na moim kolanie, a materiał sukienki opada w dół pod wypływem grawitacji i dane jest mi oglądać jej nagie piersi z brązowymi sutkami niczym nie osłoniętymi.

Jezu Chryste 

-Ale Ty nienawidzisz mnie w o wiele lepszy sposób. - szepcze mi do ucha, przegryzając znacznie jego płatek. Długi dreszcz przechodzi po moim kręgosłupie, a krew niemal wrzy w moich żyłach, co sprawia, że czuję, jakby je rozsadzała.
I gdyby to nie było już zbyt wiele, dziewczyna opada niżej i przesuwa pojedynczo swoją miednica o mojego penisa, okrytego dwiema warstwami różnych typów materiałów, które stanowiły bokserki i jeansy. Myślę tylko o tym, by nie pozostawiła mokrego, podejrzanego śladu na moich jeansach.
-Spierdalaj. - syczę, wyrywając się z jej uścisku. Popycham ją tak, że ląduje ponownie na swoim miejscu, lecz z jeszcze większym, rozradowany uśmiechem, oblizując seksownie wargi.
Moja nienawiść do ciebie nie ma wyznacznika, suko. 
Na szczęście w przeciągu kilku krótkich minut dojeżdżamy na miejsce. Przez ciemne szyby samochodu widzę zdezorientowane miny, czekających na mnie chłopaków. Ściska mnie w brzuchu tam, gdzie znajduje się moja blizna, ponieważ wiem, że popełniam błąd. Cholernie popieprzony błąd, ale błąd bez którego nie będę mógł wyrwać się z prywatnej klatki Seleny Gomez.
-Och, cóż za komitet powitalny. - śmieje się, wpatrzona w szybę. Posyła mi krótkie spojrzenie i wraca do skanowania sylwetek chłopaków.
Samochód staje, a ja otwieram drzwi, nie przejmując się tym, że ona siedzi bliżej nich, nagradzając mnie za moje „przyjemne” zachowanie uszczypnięciem w pośladek.
-Chociaż na pieprzona chwile się zamknij. - wypycham ją lekko, by wysiąść. Obchodzę samochód z nią u mojego boku. Wyłączam się, wyłączam emocje, stając się tylko robotem, który zaprogramowany jest tylko i wyłącznie na wykonanie swojego zadania. Robota pozbawionego duszy i własnego ja.
-Bieber ! Co to za cholerny cyrk. – słyszę wściekły krzyk Jack’a. Luke łapie się za głowę i jestem pewien, ze miał ochotę uderzyć nią w coś, by przynajmniej dowieść, ze nie śni. 
-Zluzuj majty, Gilinsky. - rzucam, stając naprzeciwko nich. Wkładam dłonie do spodni, zahaczając tylko kciuki o ich szlufki, by w tej pozycji pozostać bardziej przekonującym. - Tym razem nie możemy zrobić tego sami. 
-Co, kurwa ? Zawsze działamy sami! - do dyskusji włącza się Luke, który nie kryje już swojego zdenerwowania. Patrzy na wszystkich zgromadzonych i gdyby wzrok mógł zabijać to w tym momencie wszystkich nas można by było już pakować do głębokiego grobu. 
-Jesteście tylko amatorami, skarbeńku. Trzeba się z tym pogodzić. - mówi obojętnie, wzruszając ramionami. Jest cholernie pewna siebie, patrząc na Luke’a z poważnym wyrazem twarzy.
Wzdycham, ponieważ jej opinia była nadto zbędna i wywołująca nie potrzebne zamieszanie.  
-Ty pieprzona suko! 
Rusza gwałtownie w stronę dziewczyny, która stoi zupełnie nie przejęta zagrożeniem, uśmiechając się lekko i z drwią. Przystępuje z nogi na nogi, jeszcze bardziej podkreślając je w tych pieprz mnie kozaczkach. 
Moja ręka na klatce piersiowej zatrzymuje Luke’a , który próbował dosięgnąć Gomez niczym hiena resztki swojej ofiary, by nie musiała się nią już z nikim dzielić. 
Chłopak patrzy na mnie zdezorientowany. 
-Pogadajmy, okej ? - pytam spokojnie i ruchem głowy pokazuje mu, byśmy odeszli od grupy gapiów. 
Luke rusza pierwszy, ale zanim to pluje Selenie pod stopy. Jeden z jej olbrzymów zauważa ten pełen nienawiści gest i jest gotów do ataku. Gomez powstrzymuje go jednym ruchem głowy, a ja posyłam jej zgorzkniałe spojrzenie.
-Nie ma za co, Justin. - demaskuje mnie, krzycząc głośno. Wywracam oczami, gdy poprawia swoje włosy i obiecuje sobie, że gdy nadejdzie okazja odwdzięczę się dwa razy mocniej. Nie będzie mogła nawet usiąść na tym swoim gołym tyłeczku.  
-Co Ty, do chuja wyrabiasz, Bieber ? - pyta mnie, gdy jesteśmy za rogiem naszego magazynu. Zagryzam wargę i opieram się plecami o zimna ścianę, by przedłużyć chwile mojego zastanowienia, a tym samym zadać sobie lekki ból, ponieważ od razu po kontakcie mojej skóry z lodowata powierzchnią, czuję, jak moje mięśnie zaciskają się.  - Czy ciebie stary posrało ! Mówiłem kurwa, ze tamte dragi były za mocne ! 
-Uspokój się, do cholery! Mam jeszcze mózg i nie jestem pieprznięty. - bronię się, wyrzucając dłonie w górę, również podnosząc swój głos. 
-Serio ? Myślałem, że nosisz już tam tylko orzeszek. - prycha, kopiąc kamień z całej siły. Celuje idealnie i po chwili uderza on w kawałek blaszanej bramy, powodując malutkie wygięcie. 
-Robię to dla nas, kurwa. Dla mnie i dla Jess. – oznajmiam dobitnie
-Nie bądź śmieszny. - kpi z typowym, dla niego, uśmieszkiem. 
-Selena dobrze płaci. Zrobimy to i jestem w stanie zapłacić te cholerne rachunki. - odbijam się od ściany, ciągąc za końcówki swoich włosów. Krążę powoli, wypuszczając co chwile głębszy oddech. Czuję się, jak cipa przyznając do tego, że nie potrafiłem zapewnić tego, co obiecałem, gdy rozpoczynaliśmy nowe życie, z daleka od cholernej przeszłości.  - Jeszcze chwila a odjebią nam jeszcze prąd, nie tylko ogrzewanie. - mówię to tak cicho, że Luke musi kilka razy przetworzyć moje słowa, żeby zrozumieć. Czuje wstyd, który jak kamień przyczepiony do szyi, ciągnie na jeszcze większe dno. 
-Stary... – wydusza na jednym wdechu, zaskoczony. - Przecież my ... 
-Zamknij się. - uciszam go od razu . - Nie będziecie mi pomagać, macie swoje problemy. 
-Ale to Jess jest w ciąży. – przypomina, na co kłuje mnie w sercu.
-Wiem, i wkurwia mnie to, ze nie potrafię zapewnić jej tego na co zasługuje. 
Moja klatka piersiowa pali, jak gdyby kat przykładał mi do niej rozżarzone węgle i wiem, ze to moje sumienie. Moje cholerne sumienie.
-Spoko, zrobimy to. Jakoś przeżyje to, ze będzie z nami. - oznajmia z niesmakiem, wzdychając mocno.  Dziękuję mu bezgłośnie, kiwając tylko głowa. 
Gdy wracamy Jack i Nash, który zdążył dołączyć patrzą na nas. Luke kiwa głowa w typowy dla siebie sposób, by dać znać chłopakom, że do tematu wrócą później. 
-Wiec, wasz dream-team gotowy ? - pyta Selena, stając obok mnie. Jest wyraźnie podirytowana czekaniem.
-Jadę z chłopakami. - oznajmiam i patrzę na nią dosadnie, by nie próbowała się nawet sprzeciwiać. Kiwa niezauważalnie głowa i wszyscy rozchodzimy się, by zająć miejsce w samochodach. 
-Otworzyłem drzwi. - mówi po kilku minutach Nash z laptopem na kolanach. - Naiwniacy, ciągle te same kody. - kręci głowa, śmiejąc się do ekranu komputera. Jego klatka piersiowa unosi się w poczuciu dumy.
-Co to w ogóle za lokalizacja ? - prycha Luke, rozglądając się, gdy wjeżdżamy w leśna drogę. 
-Chodziłeś kiedyś na dziwki ? - pyta nieco rozbawiony Jack, czego zupełne nie rozumiem. Emanuję powaga, a wszystko dlatego, iż wiem, że tym razem to  ta bardziej niebezpieczna „impreza”. Zadzieranie z bogatymi alfonsami nie było moja ulubiona rozrywką, ale wszystko po to, by Selena mogła wyrównać swoje porachunki, o których dokładnie nigdy mi nie wspomniała. 
-Zboczeńcy. - mruczy pod nosem Luke, a chłopaki z przodu wybuchają radosnym śmiechem. 
Nie mija sekunda, a jesteśmy na miejscu. Wykarczowana połać placu, na którym stał ten burdel w postaci wielkiej rezydencji robił wrażenie, do czego nawet i Luke musiał się przyznać, skanując otoczenie.
-Widzę, ze na bogato. - mówi Nash, zamykając ekran laptopa. Odkłada go na deskę rozdzielczą, gdy stajemy obok wysokich drzew, by samochód nie wzbudził niepotrzebnych podejrzeń. 
W milczeniu opuszczam auto i dołączamy już wszystko do kręgu, w którym Selena rozdaje swoje rozkazy i większość wskazówek.
-Wy. - pokazuje na chłopaków, nie wliczając  w to mnie. - Aron rozdaje broń. - oznajmia, a mężczyzna około trzydziestki pokazuje im, by podeszli nieco bliżej. - Jesteście razem w grupie, wiec radzę współpracować. - krzyczy, gdy podchodzi do mnie. Doskonale sobie radzi na tych niebotycznych kozakach mimo, że podłoże jest lepkie, niczym po ulewnym deszczu. - My idziemy razem. - oznajmia, i wręcza mi broń, którą wyjmuje ze swojego prawego buta. - Evan! Robisz za nasze tyły !
Jeden z osiłków w momencie zjawia się obok nas. Chowam broń w tylnią kieszeń swoich jeansów i ruszam pierwszy. 
-To, co zabierzesz nadprogramowo jest twoje. - mówi po dłuższej ciszy, gdy wyrównuje krok z moim, co nie było dla niej zbyt trudnym wyzwaniem. - Nie będziemy się tym dzielić. 
-Co Ty pieprzysz? - pytam z zaskoczeniem. Marszczy brwi i domykam jej drzwi ręka, by wyperswadować wyjaśnienia, gdy chce mnie minąć bez słowa. Patrzy na mnie znudzonym wzrokiem.
-Skup się, seksiaku, okej ? - zbywa mnie i łapie moja rękę. Chwyta za klamkę, ale nie puszcza mojej kończyny. Robi to dopiero, gdy jesteśmy już w środku, bezproblemowo dzięki technologii Nash’a, i robi to tak, by moje palce zjechały po jej okrągłym tyłku i dotknęły okalającej go miękkiej tkaniny.
Śmieję się ironicznie, kręcąc głowa. Dziewczyna puszcza mi oko, odrzucając kaskadę włosów do góry, a ja klepie ja mocno w jędrny pośladek. 
Wymijam ja dłuższym krokiem, w powietrzu czując mdły zapach papierosów i czegoś czego nie można nimi nazwać.  Przechodzimy przez ciemny korytarz, aż docieramy do pokoju, w którym znajdowały się kamery. 
-Evan, ruszasz na górę pierwszy i sprawdzasz pomieszczenia. - odzywa się Gomez, palcem pokazując drogę przez schody, która powinien wybrać . - Laseczki miały mieć dzisiaj dzień SPA, ale może postanowiły pokrzyżować nam plany. 
Podczas monologu Seleny, chłopak wyjmuje broń i zakłada kominiarkę na twarz. 
-My zajmiemy się kamerami i obserwowaniem terenu. Ty prowadzisz resztę, zrozumiano? – jej ton nawet nie pozwala na sprzeciw, nie mówiąc już o małym zawahaniu.
-Tak, Sel. - odpowiada, kiwając głowa, a jego ton przybiera całkiem inną barwę, gdy stłumiony jest przez ciemną tkaninę.  - Słuchawki mam włączone, gdyby działo się coś na dole. 
-Jestem pod wrażeniem, kochany. - komplementuje go z zadziornym uśmieszkiem. - Chociaż raz tak przygotowany. - śmieje się perliście, gdy ja wyczuwam dwuznaczność na kilometr,  i pozwala mu wyjść. 
-Jakim cudem skończyłem tu rozbrajając jakieś kamery zamiast być na górze ? - pytam znudzony. Opieram się o długie biurko, krzyżując ręce i oczekując naprawdę cholernie dobrych argumentów.  
-Nie zachowuj się, jak laska z okresem. - rzuca, podchodząc do komputerów. Na ścianie zamieszczonych jest dwadzieścia ekranów, a każdy z nich pokazywał obraz ze wszystkich strategicznych miejsc, których akurat potrzebowaliśmy. Szybko wodzi wzorkiem po każdym z nich.
-Weszli. - oznajmia, gdy sprawnie wyłącza opcje nagrywania obrazu na dysku. Odwracam głowę i widzę, jak chłopaki zabierają się za droga biżuterię w garderobie pokoju przeznaczonego na prywatne tańce, za które trzeba było słono zapłacić. 
-Poczekaj. - mówię, łapiąc ją za talie i przesuwam w bok. Odnajduję małą klawiaturę na zagraconym blacie i wciskam kilka przycisków. Dziewczyna przygląda mi się uważnie, gdy programuję zniszczenie dysku, które odbędzie się równo po minięciu następnych dwudziestu minut, co zapewniało nam pozbycie się wszystkich i jedynych możliwych dowodów.
-Wow, Bieber. - śmieje się, ale w jej wzroku odnajduję uznanie - Zawsze wiedziałam, ze w wielu rzeczach jesteś dobry, ale ... 
-Zamknij mordę. - warczę i akurat rozlega się dzwonek mojego telefonu, który pośpiesznie wyciągam z kieszeni spodni.  - Co jest, Jack ? 
-Potrzebuje numer do sejfu. – mówi szybko, gdy przełączam go na głośnomówiący. 
-To pułapka, Gilinsky. - odzywa się Selena. - Odsuńcie biblioteczkę. – poleca spokojnie. Po chwili słyszymy szmer i głośne rozmowy innych. 
-Bingo. – rzuca wesoło, rozłączając się. Chowam telefon do kieszeni i wtedy przez przypadek zrzucam kubek z długopisami z blatu. 
-Kurwa. - krzyczę z podirytowaniem, kopiąc w powstały bałagan, sprawiając że staje się jeszcze większym pobojowiskiem, gdy długopisy rozsypują się po całej podłodze już i tak małego pomieszczenia.
-Dobrze powiedziane. - mówi. Odwracam się w jej stronę i widzę, jak dokładnie obserwuje jeden z ekranów, na którym pojawiają się właśnie postacie właściciela i jego pracowników. -Mamy przejebane 
-Zawiadomię, Jacka. - oznajmiam z suchością w ustach. Selena przyciska szybko przycisk na słuchawce umieszczonej w jej uchu i łapie mnie za łokieć. 
-Jeśli się stad nie wydostaniem teraz, zajebią nas. – oznajmia poważnie, ciągnąc mnie mocno w stronę wyjścia. Zamyka drzwi do pokoju tak, by ślady po naszym pobycie w nim były jak najbardziej zatuszowanie. 
-Kurwa, Gomez ale oni potrzebują nas do jasnej cholery! – krzyczę wzburzony. 
-Stul pysk, Bieber- staje naprzeciwko mnie tak gwałtownie że uderza w moją chaotycznie poruszająca się klatkę  piersiowa. - Nie zginiemy tu, rozumiesz ? 
 -Chuj mnie to obchodzi, to moja rodzina. - warczę. 
-Evan jest tam i obiecuje Ci, ze ich wyprowadzi tak, jak trzeba. My stad wychodzimy, do jasnej cholery. - mówi i chwyta kawałek mojej bluzki. Gdy jesteśmy przy drzwiach wyjściowych, otwiera je lekko, by Jeszcze raz sprawdzić teren. 
-Weszli do biura na parterze. - oznajmia, gdy znajdujemy się na zewnątrz. Chwile zerka za siebie, czy przypadkiem nie ma nikogo kto zburzyłby jej koncepcje bezpiecznej ucieczki. - Zyskają na czasie.- dodaje co w moim mniemaniu miało mnie uspokoić, lecz w środku jestem gotowy na to żeby umrzeć za to co zrobiłem. 
Byłem porażką. 
Byłem najgorsza pomyłką. 
Byłem okropna wersja siebie. 
-Nie, kurwa. To moi bracia, ja tam muszę do cholery być ! 
Nagle drętwieje, słysząc za plecami charakterystyczny dźwięk, w który wsłuchuję się już kilka dobrych lat. Małe włoski na szyi stają mi dęba. Powili wracam wzrokiem do Seleny. Jej nogi są lekko rozstawione, gdy stoi wyprostowana, stabilnie na miękkiej Ziemi, a w jej dłoni spoczywa pistolet. 
-Rusz się, a stracisz nogę. - oznajmia poważnie. -Lub w cokolwiek trafię. - dodaje, wzruszając ramionami. 
Prycham.
 - Tam jest moja druga rodzina, kurwa. I ja powinienem tam być! 
-Powiedziałam ci już ze wszystko załatwiłam okej? - krzyczy na mnie. - Twoje dziecko zapewne będzie potrzebowało ojca ze wszystkimi kończynami. 
Trafia w dziesiątkę, i mimo ze nie jestem tarcza to i tak wygrywa. Moje ramiona opadają w dół i czuje się bezradny znowu, jak mam to w zwyczaju robić coraz częściej, gdy wstrzymywany oddech opuszcza moje ciało. 
Bez słowa podchodzę do samochodu i zajmuje miejsce obok Seleny za kierownica. 
W tej chwili jest mi już wszystko jedno, co się stanie. Otaczam się jakby mikro osłonka, która nie przepuszcza żadnych emocji, żadnych drgań, żadnych dźwięków. 
-W którym jest miesiącu ? - pyta cicho, nawet na mnie nie patrząc. 
-Siódmy. -odpowiadam. - Wzięło cię na jakieś wspominki, do cholerny ? 
-Nie mam serca z kamienia, kurwa Bieber! - krzyczy i uderza ręka w kierownice, przez co używa klaksonu. Zdenerwowana zjeżdża na cicha, leśna ścieżkę. 
-Pieprzenie. - komentuje, patrząc w szybę. 
-Aha, super, do cholery. - mówi z zniesmaczeniem. 
-Nie rozumiem ... 
-Dostaniesz dodatkowa zaliczkę. - oznajmia. - Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy w tym cholernym domu publicznym, dlatego niech to będzie mały bonus. 
-Mam podziękować ? - mówię z aluzja, krzywo się uśmiechając. 
-Wypadałoby. Może mi nie wierzysz ale dzisiaj zrobiłam to tez dla twojego dobra.
Odsuwa swój fotel daleko do tylu. 
-Czego oczekujesz w zamian ? - patrzę na nią, skupiony. 
-Cóż, wobec ciebie nie mogę pozostać aż tak obojętna. - śmieje się i łapiąc za skrwawi materiału podsuwa sukienkę do góry. - Mały orgazm nie zaszkodzi, co ? 
Dotyka moich palców, gdy układam rękę na swoim idzie i zaprowadza je tam, gdzie czuje ciepło i niesamowita wilgoć. 
-Suka. - warczę tuż przy jej twarzy. Gryzę mocno jej szyje i spełniam jej życzenie, które niczym dla zmanipulowanego żołnierza stało się już rozkazem.


-------------------------------------------------------
Jeśli szanujesz te moje kilka godzin/dni/tygodni spędzonych nad pisaniem tego rozdziału to zostaw chociaż najmniejszy komentarz. 
Dziękuję.