piątek, 6 kwietnia 2018

II Rozdział 16






Płacz zwykle nie ma zalet. Jest męczący, zabiera dech w klatce piersiowej, zostawia widoczne ślady, ale co, gdy tylko dzięki niemu możesz zasnąć na kilka godzin i po prostu się uspokoić. Choć sieje spustoszenie niczym huragan, przed którym po prostu nie da się uciec, to i tak jest jedyną możliwością, by wylać z siebie wszystkie emocje.

Gdy się budzę, jest mi zimno, mimo że okryta jestem puszystą kołdrą i ciepłym kocem. Wzdycham głęboko i naciągam na siebie przykrycie tak, że róg materiału znajduje się tuż przy moim nosie. Tępo zawieszam wzrok na białym suficie, oddychając miarowo. Każdy mój wydech przypomina głośne westchnienie, niczym łagodny powiew wiatru, gdy próbuję po raz kolejny nie wpaść w histerię, godząc się na taki stan rzeczy, jaki został wprowadzony odgórnie w moje życie, przed zapadnięciem w długi sen.  

Wyobrażam sobie, jak może teraz wyglądać.

 Jest ładniejsza ?

Jeszcze chudsza ?

Jeszcze bardziej emanująca pewnością siebie ?

Jeszcze bardziej okrutna dla otaczających ją bliskich ?

Przez chwile mam wrażenie, ze straciła pamięć, skoro wróciła po tym, jak okrutnie potraktowała Justina po wypadku. Wtedy nie miała skrupułów by odejść i prycham z sarkazmem sama do siebie, gdy dochodzi do mnie, że ona naprawdę jest tu, zbyt blisko nas, zbyt blisko mojego anioła z czarnymi skrzydłami i słabo święcącą aureolą. 

Przełykam głośno i nerwowo ślinę, gdy mała istotka kopie w ściany mojego brzucha, wywołując to przyjemne uczucie, co sprawia, że rozluźniam się.  Wesoło wędruje palcami w górę i w dół zaokrąglonego brzuszka, dotykając lekko skóry. Za moimi opuszkami podąża jeszcze kilka kopnięć maluszka, które chwile potem ustają. 

Podnoszę się powoli na rękach, by usiąść i oprzeć się o wezgłowie. Okrywam swój brzuszek dokładnie kołdra, by jeszcze przez chwilę czuć okalające go ciepło,  i zbieram włosy, które przykleiły mi się do twarzy, po to by wraz z druga ich częścią, związać w wysokiego kucyka, zostawiając jedynie pojedyncze, sterczące kosmyki.

Gdy kończę dzwoni mój telefon. Ciemny dotąd ekran, rozbłyska na żywy kolor fioletu, wydając z siebie żarliwie melodię.  Sięgam ręka po urządzenie i przykładam do ucha po wciśnięciu zielonego kółka, widniejącego w lewym rogu.

-Słucham cię, Amanda - mówię wesoło, zdając dobie sprawę, że naprawdę dawno miałyśmy sposobność porozmawiać i szybko zdaję sobie sprawę, że naprawdę tęskniłam za nią. Nasze rozdzielenie spowodowało, że bardziej skupiała się na wiciu wspólnego gniazdka z Luke’m i planowaniem ich ślubu.  

Gdy słyszę długie pociągnięcie nosem, uśmiech znika z mojej twarzy w sekundzie. Prostuje się niczym struna na łóżku i nerwowo wyczekuje tego, by się odezwała. Przez moją świadomość przepływają, niczym strumień, najgorsze wersje wydarzeń, które mogłyby mieć miejsce.  

-Jessica ... - duka pomiędzy kolejnym szlochem. Zachodzi się płaczem i głośno oddycha. Ciarki przechodzą mi po kręgosłupie, nie poprawiając mojej sytuacji. Zaczynam denerwować się jeszcze bardziej tak, że ręce lekko mi drżą, co sprawia, że prze krótką chwilę mam wrażenie, iż za chwilę nie będę w stanie utrzymać telefonu w zgiętej ręce, przykładając go do małżowiny usznej.  

-Mów, co się stało. - oznajmiam szybko, gdy mój mózg szaleje wytwarzając coraz to gorsze obrazy niż przedtem. Pośpieszam ją niecierpliwością wyraźnie akcentującą się w moim głosie. Chcę wiedzieć, mimo każdych możliwych konsekwencji.    

-Mads i Jack mieli wypadek. – krzyczy jednym tchem, choć mam pewność, ze nie była tego świadoma. Wielka gula rośnie mi w gardle, a ręka, która przytrzymuje telefon drży niespodziewanie tak bardzo, iż jestem zmuszona, by przełożyć telefon do drugiej. Moje serce wali, jak szalone, a adrenalina rozpuszczona we krwi, o mały włos nie rozrywa moich żył.  

-Co... jak ... matko boska. - dukam nieskładnie, zakrywając dłonią usta. Zaczynam płakać, przepełniona okropnie złym przeczuciem. Przeczuciem, którego nie potrafię wytłumaczyć, a ono nagle zaczyna wyżerać mnie od środka. Telepię się już cała, jestem niczym psychopatka, gdy gapię się w pustą ścianę, pięćdziesiąty raz analizując informację, którą mi przekazała, w najbardziej emocjonalny sposób, na jakim mogłabym ją podejrzewać. 

-Jessi ... - zaczyna ostrożnie, przestając łkać, choć na chwile, przez co teraz mogę ja zrozumieć. -Podobno to przez Justina. 

W tym momencie czuje jak grunt się wali pode mną , a ja spadam w ciemna przepaść. Dusze się, dławię się niemalże własna ślina i nie potrafię tego zatrzymać. Nawet fakt, że siedzę nie pomaga, gdy zatapiam się jakby pod ziemię.

Uczucie, któro tak bardzo raniło moją duszę, nie było przypadkiem. Ale teraz wraz z przekazaną świadomością, niszczy jeszcze bardziej. Gubię się, gubię się, jak zbłąkany w lesie. Las niczym labirynt toczy ze mną walkę, gdy z całym tym bagażem, próbuję zrobić cokolwiek, by zmusić się do działania.   

-Amy, wyślij mi, gdzie są. Ja muszę ...

Jedynie, co czuję to poczucie winy. Winy, za którą połowę zabieram od Justina, ponieważ byłam jego, niezależnie od tego, czy to sprawiało, iż to ja rozbijam się na kawałki, jak spadająca na kamienną podłogę szklanka, której już nigdy nikt nie poskłada do postaci, jaką była wcześniej.  

-Przyjedźcie jak najszybciej. - przerwa mi i szybko się rozłącza, nim zdążę cokolwiek dodać na pożegnanie. Dopiero teraz pozwalam, by łzy wpłynęły na moje policzki. 

Nie rozumiem nic i nie wiem, czy kiedykolwiek tego dokonam. Mam wrażenie, ze gram w wcale nieśmiesznym filmie, lecz gdy wraz z kolejnymi łzami przychodzi na myśl winowajca telepie się jeszcze bardziej. Jestem, jak obdarta z życia, jakbym traciła swoją dusze, która wypływa stróżkami słonej cieczy i wydychana wraz z powietrzem, którego brakuje w płucach. Nie pytam dlaczego, nie chcę pytać, ponieważ sama w głębi duszy boję się to usłyszeć. On był moim najlepszym, rycerzem na białym koniu, choć nie do końca idealnym to nie potrafię myśleć o Justinie, jako kogoś, kto umyślnie krzywdzi przyjaciół, naszych najwspanialszych przyjaciół.

            Chwytam telefon uprzednio rzucony na kołdrę i intuicyjnie wybieram numer Justina. Gdy po kilku sygnałach włącza się poczta głosowa to wbija nóż w moje serce jeszcze głębiej. Pragnę, by zapewnił mnie, objął i powiedział, że to nie tak, ale jedyne co dostaję to westchnienie zawodu z mojej strony. Ogromnego zawodu i rozczarowania, którego doświadczam. I choć to nie pierwszy już raz, ta mieszanka jest dla mnie, jak trucizna, która zabija powoli, wliczając ogromny ból – tej największy z możliwych ból miłości.  

Próbuje raz drugi, trzeci, piąty, lecz nie przynosi to założonych z góry skutków. Kładę wiec, całkiem niedelikatnie, telefon na szafkę nocna i odrzucam od siebie kołdrę. Zamiast tlenem moje erytrocyty są jeszcze bardziej przepełnione adrenaliną, rozprowadzając ją po całym ciele. 

Kocham go, ale też nie potrafię przestać, być wściekła. Byliśmy bajką, piękną i bestią, kopciuszkiem i królem – jak to możliwe, że nagle zaczynamy rezygnować z pięknego, szczęśliwego zakończenia, gdy tylko w życie powracają duchy z przeszłości ?

Wstaję z łóżka, nie kłopocząc się, by je pościelić,  i idę do łazienki, gdzie przemywam twarz, piszcząc, gdy ponownie czuje ból w nadgarstku. Zawieszam wtedy wzrok na swoim odbiciu w małym lusterku, ściskając nadgarstek druga dłonią. Łzy mieszają się na mojej twarzy z niewytartymi kroplami wody, co sprawia, że jestem jedna wielka płacząca papką. Ale odsuwam od siebie ból, ponieważ potrafię to zrobić, bo wiem, że on kocha mnie, a ja kocham go nawet jeszcze bardziej.  

Powoli sięgam do ręcznika, usytuowanego na małym wieszaczku i powoli ścieram oznaki swojego zmartwienia i wyraźnej goryczy, która pojawia się zaraz po tym, gdy zdaje sobie sprawę, jak bardzo zawiodłam się na Justinie. Moje serce zmienia się w rozdrapaną ranę, z której jednocześnie wypływa wielki niepokój o najlepszych przyjaciół, którzy nigdy nie zasłużyli sobie, by zostać potraktowani właśnie w tak okrutny sposób.

Osuszenie skóry nie powoduje jednak, że czuje się lepiej. Jedyne co to przez chwilę przestaje płakać. Może mniej winię siebie, chociaż ze względu na związanie dusz, ich połączenie, nigdy nie będzie możliwe, bym całkowicie odcięła się od tych emocji.

Zanim wychodzę, zdejmuje jeden z dwóch swetrów, które miałam na sobie, ponieważ wyraźnie zrobiło się cieplej, co utwierdza mnie w przekonaniu, że zaległy rachunek został właśnie uregulowany.

Dłuższą chwilę krążę po mieszkaniu leniwie i bez celu, zupełnie jakby wyprana z emocji, zachowując się jak narkoman. Ręce trzęsą mi się lekko w niecierpliwym oczekiwaniu, ponieważ chcę być już tam, gdzie powinnam. Tam, gdzie oboje powinniśmy być.

W kuchni wypijam kilka dużych łyków wody z butelki, ponieważ wiem, że nalewanie jej do szklanki, mogłoby być zbyt niebezpieczne w stanie mojego rozstrojenia nerwowego. Pokonuje tym samym suchość w gardle, lecz nie rosnąca w nim gulę, zwiększającą rozmiary z każdą minutą oczekiwania. Przez myśli przychodzi mi wiele okrutnych zdarzeń, które Jack i Mads musieli przeżyć, lecz każda spycham w najdalszy głąb mojej podświadomości, ponieważ wiem, ze zdecydowanie nie zasłużyli na to, co jeszcze bardziej potęgowało zgromadzony we mnie strach. 

Gdy odchodzę od blatu z zamiarem odnalezienia telefonu i wykonania kolejnego połączenia, drzwi mieszkania otwierają się powoli, z ledwie słyszalnym skrzypnięciem. Stoję, wyprostowana niczym struna, przy ścianie, przytrzymując się o nią ręka. Serce wali mi, jak szalone i choć wiem, ze powinnam uspokoić się dla mojej kruszynki to nie potrafię tego zahamować. 

-Zapłaciłem ... - nie kończy, napotykając mój wzrok i ponownie zapłakaną twarz. Patrzy na mnie z niezrozumieniem, gdy ja mam tylko ochotę wykrzyczeć mu wszystko, co powinien usłyszeć, by przestał w końcu bujać w obłokach. Wygląda tak samo, jak wyszedł z domu kilka godzin temu, z tym, że teraz na jego twarzy mimo dostrzegalnego zmęczenia malował się również spokój.

-Gdzie byłeś ? - pytam cicho, przełykając ślinę, a rękawem ścieram nadprogramowe łzy na policzkach.  Jego obecność sprawia, że płaczę jeszcze bardziej niż wcześniej, ponieważ go kocham, a świadomość jego winy potęguje ten stan.

Gdy tak patrzę na niego, prawie go nie poznaje, zastanawiając się jak wielki udział miał w przyczynieniu się do tej tragedii. Choć kocham go mocno, całym sercem tak, ze aż to boli, dochodzę do wniosku, że momentami nie wiem, kim jest, mimo że do tej pory był tak bardzo znajomy.

-Jessi, co się stało ? - odpowiada miękko pytaniem na pytanie. Chce podejść, otwiera już nawet swoje ramiona, bym mogła znaleźć w nich schronienie, ale zatrzymuje go ruchem ręki. Nie chce bliskości, jego zapachu, oddechu blisko siebie, bowiem wiem, że rozpadnę się całkowicie.  

Justin patrzy na mnie ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy, skanując dokładnie moją. 

-Proszę cię. -prycham z ironia, co jeszcze bardziej zbija go z pantałyku -Widzę, że byłeś bardzo zajęty. - dopowiadam z przekąsem, choć czuje się, jakbym traciła swój świat, świat, który ktoś nagle wyrywa mi z rąk. Zabiera mi go bezczelnie, a ja jestem zbyt słaba, by temu zapobiec, zbyt słaba, bo noszę jego dziecko.  

Odbijam się od ściany, obchodząc blondyna z zachowaniem bezpiecznej odległości. Chcę krzyczeć, chcę tupać nóżką, chcę wyrwać mu wszystkie włosy z głowy, a potem pocałować tak mocno, by powrócił do mnie, do nas.

By tak właśnie się nie stało  szybko wciągam na siebie płaszcz i komplet czapki z szalikiem, gdy jego wzrok wywierca dziurę w moich plecach. 

-Jedziemy do szpitala. – oznajmiam chłodno.

Wychodzę z mieszkania, oglądając się za siebie tylko raz, by zobaczyć, jak stoi wyprostowany i mruga szybko powiekami, by przeanalizować zaistniałą sytuację. I wiem, że mu w tym nie pomagam, ale nie potrafię zrobić tego inaczej.  

Kolejny raz tego dnia schodzę ostrożnie po schodach, co sprawia, że kręgosłup zaczyna mnie bolec jeszcze bardziej.  O ile początek ciąży znosiłam dobrze, tak teraz stres, którego doświadczałam prawie każdego dnia sprawiały, że nie czułam się najlepiej.

Wiatr na zewnątrz, przestał wiać z taka prędkością jak wcześniej, ale mimo to rozwiewał moje włosy w każdą stronę, niszcząc moją niedbałą fryzurę.  

Justin dogania mnie chwile później, otwierając przyciskiem samochodów, gdy jeszcze pchnął drzwi klatki schodowej. Trzymając rogi flauszowego płaszczu, usadawiam się na siedzeniu, przypinając się pasem w odpowiedni sposób, przeinaczony dla kobiet w stanie błogosławionym.

Po tym wsiada blondyn. Jego zapach ponownie rozprzestrzenia się po samochodzie, co tylko wzmaga moja złość i bezradność. Wszystko co go dotyczyło było dla mnie, jak szkodliwy narkotyk, którego nigdy nie mam dość.  

-Jess, możesz mi powiedzieć o co chodzi, do cholery ? - pyta na jednym tchu, co utwierdza mnie w tym, ze cała drogę przebiegł. Wkłada nerwowo kluczyki do stacyjki, patrząc na mnie wyczekująco i odpala samochód. 

-Czy Ty w ogóle masz pojęcie co zrobiłeś ? - odpowiadam cicho, a mój głos prawie się załamuje. Posyłam mu jedno spojrzenie i chowam twarz w dłonie, gdy łzy ponownie wypływają na moją twarz. Nie potrafię patrzeć mu w oczy, ponieważ wiem, że nie zastanę tam żadnych emocji.

            -To co się teraz dzieje to jakieś szaleństwo. - fuka, wyjeżdżając z parkingu. Uderza zaciśniętą pięścią w deskę rozdzielczą tak mocno, że aż podskakuję na swoim miejscu.  - Skąd mam kurwa wiedzieć ? 

-Bo to przez ciebie Jack i Madison są tam ! - krzyczę głośno, wyrzucając dłonie w powietrze. Chłopak marszczy brwi i mocniej ściska kierownice. Konsternacja pojawia się na jego twarzy, patrząc przed siebie.  

-Co Ty ... – szepcze.  

-Ja ? ... Ja ? - powtarzam z ironicznym uśmiechem. Nie panuję już nad tym, co mówię czy robię. Po prostu chcę wyrzucić z siebie wszystko i uwolnić się z kajdanek, którymi przytwierdzony został do mnie wszechogarniający ból.  - Co ty zrobiłeś ! 

-Dlaczego to mnie oskarżasz, skoro nawet nie wiem, co jest grane ! - oburza się, skręcając nadto gwałtownie, a jego głos wypełniony jest wyraźnym wyrzutem.

-Oni mieli wypadek. - oznajmiam, z przeszkadzającą mi w gardle gulą, której nie potrafię się pozbyć. Moje ręce ponownie dygoczą, a wszystkie mięśnie zaciskają się do granic możliwości. 

Chłopak otwiera usta, lecz po chwili znów je zamyka, ponieważ nawet jedno, najmniejsze słowo nie wydostaje się z jego krtani, choć jabłko Adama porusza się w górę i w dół.   

Pociągam nieładnie nosem i ocieram policzki zmiętą chusteczką, która znajduję w kieszeni swojego wierzchniego odzienia. Justin w tym czasie tępo wpatruje się w przestrzeń przed sobą, pocierając prawą, wolną ręką nerwowo materiał swoich spodni.

-Gdzie byliście, co się dzieje, Justin. -odzywam się po dłuższej ciszy, która jeszcze bardziej podniosła poziom moich nerwów. Nie umiem przetrawić jego milczenia, choć nie chcę, by dawał mi głupie wytłumaczenia i zapewnienia, w które na chwilę obecną nie będę w stanie uwierzyć.  

-Jessi ... - zaczyna, patrząc na mnie ostrzegawczo. Jego wzrok jest niczym wisienka na torcie, który ułożyłam ja.  

-Przestań mnie zbywać, okej ? - mówię, patrząc w mijana przestrzeń. Nie reaguję gwałtownie, choć znam dobrze scenariusz, który używa.  - I tak wiem, co robicie. - prycham. - Nie pamiętasz, jak wziąłeś mnie na jedną ze swoich akcji ? 

-I to był błąd. – odpowiada szybko, krótko i dosadnie, co rani mnie bardziej niż mógłby przypuszczać.  

-Teraz błąd ? - pytam, a mój głos jest ledwie słyszalny. Mam wrażenie, że jest odległy i odseparowujemy się od siebie murem. Tak wielkim, że nie wiem, czy uda nam się go zburzyć, gdy już wszystko będzie w porządku. - Przestań zachowywać się jak małe dziecko ! 

-Ja jestem dzieckiem ? - polemizuje, krzycząc. Jest pewny siebie i to sprawia, że niknę, wiotczeję, maleję. - To ty bawisz się ze mną w kotka i myszkę, kiedy proszę o wyjaśnienia, do kurwy. 

-Skoro byliście razem to dlaczego o niczym nie wiedziałeś !- wyrzucam z siebie jednym tchem.

To jedno zdanie pokłada kres naszej niegrzecznej konwersacji. Justin milknie, nie obdarowując mnie ani jednym, najkrótszym spojrzeniem do końca naszej trasy. 

Płaczę już nie tylko dlatego, że cholernie boje się o Jacka i Madison, ale dlatego, że wyrwał mi serce. Wyrwał, porwał na kawałki, niczym niepotrzebną kartkę papieru,  po prostu zniszczył. 

Sytuacja przerasta mnie. Przerasta to, ile jestem w stanie znieść. Niewiedza bierze górę nad wszystkim, a ja jestem mała lalka wyprana z emocji, pod jego wpływem.  

Patrzę na Justina tylko przelotnie, gdy znajduje wolne miejsce na środku dużego, szpitalnego parkingu. Jest jak piękny pospać greckiego Boga. Jego twarz, zwrócona ku szybie, niezmarszczone brwi, brak uśmiechu. Ale ze wszystkiego innego najbardziej boli brak szczerości i wielka ignorancja z jego strony. Nasza bajka opierała się na kłamstwie, które układało cegły na kolejnych kondygnacjach budowanego pomiędzy nami muru. Bez skrupułów niszczyło nas i sprawiało, że byliśmy dla siebie coraz bardziej toksyczni.

Wysiadam od razu, gdy gasi silnik, trzaskając drzwiami. Nawet to nie sprawia, ze jestem mniej na niego wściekła i nim zawiedzona, choć wiem, że to jeden z jego słabszych punktów. Oprócz kawałka skóry za uchem, która obdarowywana delikatnymi jak piórko pocałunkami sprawia, że spina się cały na uczucie boskiej rozkoszy.  

Idę szybko, czego mam świadomość, ponieważ po wejściu do budynku czuję ból nóg i kręgosłupa. Staram się o tym nie myśleć, zwalniając tempo i rozpinając poły płaszcza, ponieważ im bliżej oddziału Jack’a i Mads jestem, robi mi się coraz bardziej gorąco.

Otwieram kolejne drzwi i wtedy zostaje zaatakowana typowym szpitalnym zapachem, co w moim błogosławionym stanie nie działało na moja korzyść.  Czuję, jak mój pusty żołądek wykonuje przewrót, a ślina podchodzi mi pod sam koniuszek języka.

Pochodzę do recepcji, z zaciśniętą szczęką i pewnością, że jestem blada tak, że kolor mojej skóry nie odróżnia się od koloru, którym pomalowane są tutaj ściany.

Dziewczyna z długimi blond włosami podnosi się z okrągłego krzesełka i obdarza mnie szerokim uśmiechem. 

-W czym mogę Ci pomoc ? - pyta służbowo, formalnym i miłym głosem.  Opieram się o blat i trzęsące się ręce kładę na zimnej powierzchni. 

-Madison i Jack. Dzisiaj przywiezieni z wypadku. - oznajmiam, mało składnie, zapominając nawet o podaniu nazwiska.  Dziewczyna słucha mnie uważnie, patrząc prosto w oczy, a potem schyla się do komputera. 

-Jesteś z rodziny ? - pyta i cieszę się, że mimo tego zwraca się do mnie mniej profesjonalnie. 

-Nie, to moi ... 

Jest tu, pojawia się nagle, stając obok mnie, blisko. Zamiast powietrza zaczynam wdychać jego perfumy, zapach mięty i spalonego papierosa, co razem tworzy niesamowitą mieszankę.  Widzę jedną zmarszczkę na jego czole i wiem, że to w skutek tego okropnego zapachu. 

-Nasi przyjaciele. - kończy za mnie z małą poprawką. Wzdycham i kręcę tylko głową, ponieważ nie ma siły na kolejną bezsensowną wymianę zdań. Zatem nie mówię nic tylko posłusznie czekam na informacje. 

-Madison leży w sali 210, Jack niestety jest na OIOM’ie. 

Otwieram buzię, a łzy ponownie moczą moje policzki. Justin obejmuje mnie ramieniem, lecz szybko uwalniam się od jego dotyku, co nie pozostaje niezauważone przez recepcjonistkę, która marszczy brwi i wbija wzrok w Justina.  Mojego pięknego winowajcę.

-Jak bardzo złe jest ? - pytam cicho, prawie piszcząc. Dotyk, którym mnie obdarzył, był jednak zbyt dobry, by mógł trwać.  

-Lekarze robią co w ich mocy. - oznajmia mi wymijająco, lecz smutnym głosem. Odwracam się na pięcie, najprawdopodobniej uderzając Justina włosami po twarzy i wchodzę na korytarz, który prowadzi do sal. 

-Do Madison idę sama. - mówię, gdy słyszę jego kroki tuż za mną, które w tym samym momencie ustają. Obojętność bije z mojego ciała tak samo, jak  z głosu, próbując bronić się przed wyrwaniem kolejnego kawałka serca, które już teraz bolało niewiarygodnie, tworząc wielką jątrzącą się ranę.  

Nie pukam przed wejściem do sali. Zachowuje się tak cicho, iż dziwie się, że dziewczyna mnie usłyszała i odwraca powolnie głowę w moją stronę. 

Jej porcelanowa twarz jest w siniakach, tak samo jak reszta nie schowanego pod kołdra ciała. Na klatce piersiowej zauważam nawet kilka oparzeń i małych, otwartych ran.  Wykrzywia usta, próbując powstrzymać płacz i jak mogę się domyślać ból z powodu ruchu.

-Jessi. - szepcze i mimo łez na policzkach i bólu, uśmiecha się lekko. Szybko podchodzę do łóżka i łapie ja za rękę. Jest zimna, przez co instynktownie przykrywam ją swoją drugą dłonią.

-Mads. Tak bardzo mi przykro. - spuszczam głowę i wtedy moje łzy moczą materiał, którym była przykryta. Tylko na tyle mnie stać, by całkowicie się nie rozpaść.  

-Mi bardziej. - przyznaje, a jej warga drży mimo że przytrzymuje ją zębami. Wylewa kilka kolejnych stróżek łez. - Straciłam dziecko. 

Ta informacja sprawia, że z wrażenia aż siadam na postawionym obok krzesełku. Oddycham tak głośno, że niemalże można porównać to do chrapania. Moje ręce drżą tak samo jak jej, a maluszek w moim brzuchu, przekręca się gwałtownie.  Zaciskam usta, nie chcąc wydawać z siebie bolesnego okrzyku.

-Od kiedy wiedziałaś ? – pytam cicho, ale fala bycia odpowiedzialnym za to spływa na mnie. Co z tego, ze Justin był powodem tej tragedii, to ja czułam ten grzech na swoich barkach. I to ja byłam teraz w ciąży.

-Jakieś dwa tygodnie. - stwierdza, patrząc w sufit. Wzrusza ramionami, ale to powoduje u niej ból, przez który zgina się w połowę, próbując go powstrzymać.  -To nie było planowane, wpadliśmy, ale wiedziałam, ze on je pokocha. 

-Boże, Mads. - wzdycham i schylam się tak, by przyłożyć czoło do jej nadzwyczaj zimnej ręki. Chce się zapaść w ziemię, zginąć między atomami powietrza, nie być tutaj. 

Nie mam serca do tego, by patrzyła, jak we mnie rozwija się maluszek, którego ona dziś straciła.

-Stało się, Jess. Po prostu się stało. - wzdycha i wybucha gorzkim żalem. Podnoszę się, by przytulić ja na tyle, by nie czuła bólu, ale bezpieczeństwo. Potrzebowała uścisku niż głupiego zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Bo nawet ja wiedziałam, że tak nie będzie. Coś się zmieniło i nigdy nie powróci do poprzedniego stanu rzeczy.  

-Musisz mi powiedzieć, w jaki sposób zawinił Justin. 

Mój głos jest poważny niż kiedykolwiek. Piecze mnie w klatce piersiowej, gdy wiem, że sama świadomie zadaje sobie cierpienie, lecz bardziej niż ono niszczyła mnie niepewność. Niszczył mnie ból, który czuła ona.

-Ten napad był przy współpracy z Seleną. Suka wróciła. - oznajmia, a drugie zdanie akcentuje z wyraźnym przekąsem. Przenosi dłonie ze swojego brzucha, by wytrzeć łzy ze swoich policzków. 

-Wiem o tym. - wzdycham ciężko i spuszczam wzrok. Madison patrzy na mnie zdezorientowana, lecz domyśla się, że to nie czas na wyjaśnienia, których nie potrafię jeszcze wytłumaczyć,  i kontynuuje. 

-Jack zadzwonił, że maja problem, bo przyjechał właściciel. Szukał Justina, ale nie mógł go znaleźć i okazało się, że wyszedł wcześniej, zostawiając ich. 

Przymykam powieki, by zatrzymać wodospad łez, które z moich oczodołów chcą wydostać się na zewnątrz. Oszukał mnie w najbardziej okrutny sposób, jaki mógł.

-Pojechałam tam od razu. Zabrałam Jack’a i jak wracaliśmy ... 

Mocny szloch wstrząsnął jej klatka piersiowa. Łapię ją mocno za rękę, dodając otuchy. Mogę niemalże stwierdzić, że czuje się jeszcze gorzej niż ona. Jakbym nie była w swoistej rzeczywistości, a w głupim, amatorskim filmie i co najgorsze – reżyserowanym przez samą Selenę.  

-Spokojnie, Mads. - szepcze, uspokajająco, chociaż sama trzęsę się sama, wyczekując na grzmot po uderzeniu pioruna. Jak będzie teraz, gdy stąd wyjdę ?  

-Samochodem Seleny kierował, jakiś napakowany facet. Uciekali tak szybko, ze zepchnęli nas z drogi. - robi krótka pauzę na wdech. - Nie potrafiłam zapanować nad autem. To działo się zbyt szybko. - kręci głowa, płacząc. Ściska moją rękę, co może przynosi jej ulgę, ale mi sprawia ból, ponieważ dotyka siniaka, którego sprawcą był sam Justin.

-To nie twoja wina, Madison. - mówię i wstaję, by ją przytulić. Dziewczyna otacza ramionami moją szyję, aby znaleźć się jeszcze bliżej mimo przeszkody, która stanowił mój zaokrąglony brzuch. - Wszystko będzie dobrze. - całuję ją w skroń i odsuwam od siebie, by się położyła. Potrzebowała odpoczynku. Jej posiniaczona twarz była cała czerwona od nadmiaru emocji, a oczy przekrwione z wyraźnie zaznaczonymi żyłkami w białkach. - Prześpij się, okej ? 

Brunetka kiwa głowa, gdy przesuwa się lekko na łóżku, by odnaleźć dobrą i wygodną pozycje tak, na ile jest to w ogóle możliwe. Okrywam ją jeszcze bardziej kołdra, która dostała i wychodzę po cichu. 

Gdy domykam drzwi, trzy pary oczu patrzą na mnie- jedne załzawione, w drugich czai się wielki strach, a trzecie są po prostu bezemocjonalne, tępo wywierające dziurę w moim ciele. Ale to właśnie na nie tylko nie patrzę, bo nie potrafię.         

-Mads  była w ciąży. - mówię, niczym w mantrze. Z klatki piersiowej Amy wydobywa się głośny szloch, a Luke opiekuńczo obejmuje ją ramieniem, gdzie chowa twarz.  - Ono nie przeżyło. 

Jestem wyprana z emocji, a mimo to głos łamie mi się w połowie tego zdania. Justin przyglądający się mojej sylwetce spuszcza głowę i przeczesuje włosy palcami. Jego ruchy są powolne, ale widzę jak za złością ciągnie za ich końcówki.  Napięte mięśnie na jego plecach są widoczne przez cienki T-shirt, co sprawia, że wiem, iż zrozumiał w końcu powagę sytuacji.

-Boże. - Amy zatyka usta dłonią, nadal znajdując ukojenie w ramionach zmartwionego Luke’a, który milczy przytłoczony informacjami.  - Jak jeszcze straci Jacka... Ona tego nie przeżyje. - odpowiada dziewczyna na jednym wdechu. Luka puszcza ją i wali pięścią w ścianę. 

-Jest aż tak złe ? - patrzę na Amy z nadzieją, że to jednak nieprawda, a która opuszcza moje ciało, gdy dziewczyna kiwa lekko głowa. 

Mój świat rozpada się ponownie. Grunt rozsuwa się na boki, a przed oczami pojawiają się mroczki, dlatego siadam na jednym z rzędu krzesełek tak, by jak najdalej znaleźć się od Justina, który ukrywa twarz w dłoniach. Tak jak Amy dotykam twardych jak stal pleców i próbuje tym wzbudzić więcej nadziei w totalnie załamanym Luke’u. 

Tak mocno skupiam się na myśli, ze musi być dobrze, że zauważam dopiero plecy wychodzącego szybko ze szpitala Justina.  Nie przynosi mi to upragnionej ulgi, ponieważ potrzebuję takiego wsparcia, w jakim dziewczyna obok mnie znajduje w swoim mężczyźnie.

Moje serce płacze razem z Amy i chociaż kocham go tak, ze chce za nim biec, to wiem, że jedyne co to doprowadzę go do jeszcze większych wyrzutów sumienia. Jeśli w ogóle je jeszcze miał. Smutno patrzę na drzwi, a gdy w nich znika, czuję się jeszcze gorzej.



*** 

Tego jest za wiele. Boli mnie wszystko- nogi, ręce, głowa. Pali mnie klatka piersiowa.  Trzęsę się mimo ze temperatura jest plusowa i momentami myślę, czy jeszcze na pewno żyje. 

Gdy prowadzę samochód ściskam kierownice tak mocno, jak jeszcze nigdy. Łamie wszystkie możliwe przepisy, byle tylko dostać się jak najszybciej do rodzinnego domu. Potrzebuję znów poczuć rodzinne ciepło, miłość, by móc przetrwać karuzelę, którą stworzyłem na własne życzenie.   

Moje serce bije jak szalone, a małe włoski na szyi jeża się, gdy myślę, ze Jack mógłby pożegnać się z tym światem. Najlepszy przyjaciel, najlepszy kompan. Jestem kłębkiem emocji, jak burzowa chmura kłębkiem zniszczeń. Przychodzę, jak ona, przez dłuższy czas trzymając ciągle w niepewności, a gdy już jestem na miejscu rozważam wszystko, co kiedykolwiek udało się zbudować. Życie u boku najpiękniejszego anioła, jaki tylko mógł zostać stworzony.

Gwałtownie zajeżdżam na parking obok bloku, w którym mieszkała moja matka. Zamykam samochód i niemalże pędzę, by jak najszybciej być tam. Ponieważ jestem dumnym posiadaczem kluczy, nie kłopoczę się z naciskaniem dzwonka. Gdy otwieram drzwi trafiam w sam środek nie małego bałaganu, w którym na dywanie w salonie, znajduję mamę z dwójką szkrabów, co sprawia, że na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech.

Dwójka maluchów biegnie w moją stronę, by uczepić się mojej nogi. Głaszczę ich po głowię i podnoszę wzrok, gdy dołącza do nas mama. Przytula mnie mocno i gładzi po plecach.

- Masz problemy, prawda ? – pyta cicho, wypowiadając zdanie wprost do mojego ucha. Nie mówię nic, spuszczam głowę.

-No już. Czas na sprzątanie. – oznajmia wesoło, wesołym klaskaniem dłoni. Jason i Jazmyn niechętnie odchodzą, zabierając się za sprzątanie wielu zabawek do pudełek.

-Dlaczego bajki zamieniają się w koszmar, mamo ? – pytam, łamiącym się głosem. Opuszczam zbudowana przez siebie zbroję. Nie chce być w niej, nie chcę jej czuć na swojej skórze.

- Takie jest życie, Justin. – uśmiecha się lekko do mnie i pozwala znów się przytulić. – Nie ma takiej rzeczy, której byś nie rozwiązał, synu. Jesteś najsilniejszym człowiekiem, jakiego znam.

-Ta siła nie niszczy tylko mnie, mamo. Ona niszczy Jess. – przyznaję cicho, ściskając w pięści kawałek jej czerwonej bluzki. Jakim cudem w momencie potrafiłem zamienić się w kompletne gówno ?

-Możesz to naprawić, Juss. Ona nosi twoje dziecko. – przekonuje, uśmiechając się pocieszająco.

- Wiem. – wzdycham cicho.

-Dlaczego więc nie jesteś z nią ? – pyta, unosząc brew. – Dobrze wiesz też, że bez niej sobie również nie poradzisz. – oznajmia, tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Dociera w to miejsce, do którego dostęp ma tylko ona, sprawiając, że gubię się we własnym świecie- do tej pory poukładanym, a w którym bałagan zrobiła głupia Selena, wchodząc w nie z zabłoconymi buciorami.

- Możemy chociaż wypić herbatę ?







------------------------------------------------------------------------------

Jeśli szanujesz te moje kilka godzin/dni/tygodni spędzonych nad pisaniem tego rozdziału to zostaw chociaż najmniejszy komentarz. 
Dziękuję.