niedziela, 6 października 2019

II Rozdział 18


           

            Kiedy zorientowałem się, że należę tylko do niej, cały świat wywrócił się do góry nogami.

            Kiedy jestem zbyt daleko od niej, czuję tęsknotę, potrzebę by zobaczyć, ją jak najszybciej.

            Pragnę, by nie przestawała mnie kochać, pragnę, by mnie nie opuszczała, bo czy statek jest w stanie zawinąć do portu w czasie burzy bez kotwicy ?

            Nauczyła mnie kochać, a moje błędy nauczą ją nienawidzić tak bardzo, jak sam siebie nienawidzę za to co robię. Jestem narkomanem. Jestem uzależniony od swojego dawnego życia.

            Pocieram swoje skronie, stając przed białymi drzwiami z numerem „79”. Głowa boli mnie od szpitalnego zapachu, a wciągnięty wcześniej narkotyk jeszcze bardziej podwyższa ciśnienie płynącej w moim ciele krwi. Chce stąd uciec, póki mam szansę, ale czy będę miał kolejną szansę, by szczerze porozmawiać z przyjacielem ?

            Szarpię za klamkę, otwierając drzwi odrobinie chaotycznie. Wpadający w ten sposób do Sali powiew sprawia, że Jack podnosi się szybko do pozycji siedzącej.

            Wygląda chujowo. Jest cały poobijany, a jego głowa owinięta białym bandażem. Gomez jest kurwą, pozwalając, by kolejna tak ważna osoba w moim życiu była w takim stanie.

            Mimo tego stanu, Jack ciska we mnie piorunami mimo że widzi mnie dopiero przed pięć sekund. Jednak to wystarcza, by zacisnął ze złości pięści na materiale, którym jest okryty. Przełykam mocno ślinę.

            -Co tu robisz, idioto ?

            Nie ma to jak uprzejme przywitanie.

            -Chce pogadać, Jack. – mówię stanowczo, ale zapewne wyglądam jak zbity szczeniak. Od razu karcę się w myślach za tą postawę.

            -O czym, Bieber ? – odpowiada sarkastycznie. – Chcesz usłyszeć historię, jak przez Ciebie straciłem swoje dziecko, hmm ?

            Zimy, ostry nóż ląduje w moich plecach. Wciągam gwałtownie powietrze, ale to nic nie daje, bo ciągle brakuje mi oddechu. Duszę się. Wpadam w najgłębszy zakamarek, z którego już nigdy  się nie wydostanę.

            -To nie było zaplanowane, Gilinsky. Gomez to suka. – kwituję. Nie mam ochoty się usprawiedliwiać. Nie jestem cipą. Odbierałem życie wiele razy i w tym przypadku też pozwolę, by najgorsze wyrzuty sumienia zżerały mnie od środka.

            -Ruchasz ją, prawda ?

Jego wzrok jest nieustępliwy. Tak nie potrafi mnie przejrzeć nawet własna matka.

-Skończyłem z tym wczoraj. – przyznaję. Krzyżuję ręce na klatce piersiowej i opieram się o futrynę. Chociaż próbuje udawać kompletnie nie przejętego sytuacją.

-Wypierdalaj stąd, gnoju. – krzyczy, wymachując ręką, by pokazać mi drzwi. – Jessica przez Ciebie cierpi. Nigdy nie byłeś jej wart.

-Nic o nas nie wiesz. – syczę niemiło. – Byłbym nikim bez niej.

Jack uśmiecha się ironicznie, poprawiając swoje obolałe ciało na łóżku. Jego policzki są różowe od złości, a maszyna do której jest podłączony, pika w nierównym tempie, obrazując jego podwyższone moją wizytą ciśnienie.

-Dopóki nie ogarniesz swojego chuja, nie pokazuj mi się na oczy. – oznajmia dobitnie, odwracając wzrok w stronę dużego okna. Nie potrzebuje więcej. Zbyt dużo słów zostało tu dziś wypowiedzianych.

Odbijam się od futryny i wychodzę trzaskając drzwiami. Mijam zaskoczone pielęgniarki na korytarzu, ale mam je gdzieś.

Dziś straciłem przyjaciela.

Czy naprawdę stracę Ciebie?

           

***

            -Twoja kolej, kochanie.

Moje ciało jest sparaliżowane, zmęczone długim płaczem w nocy. Czuję zmęczenie, lecz sama nie jestem pewna, czy akurat mogę zaliczyć je do kategorii zmęczenia fizycznego. Moja głowa jest przepełniona Justinem, a gdy tylko widzę siniak na ręce łzy same wypływają z moich oczu.

Byłabym nikim bez niego.

Choć jest źródłem mojego krwawienia, nie chcę przestawać go kochać.

Nauczyłam się go uwielbiać, a jednocześnie uzależniłam, by był jedynym czego potrzebuję do funkcjonowania.

-Wejdź ze mną, Pattie.  – proszę cicho, unosząc podbródek, by na nią spojrzeć. Kobieta uśmiecha się do mnie ciepło, mimo że widzę w jej oczach zmartwienie. Potakuje tylko, kiwając głową i podaje mi rękę.

W gabinecie jest chłodniej niż w poczekali. Trzęsę się, gdy pani doktor każe ułożyć się na leżance, by zrobić ostanie już badanie USG.

-Wszystko jest w porządku. – stwierdza po chwili.

Nie patrzę na ekran. Nie chcę. Nie mam siły. Jestem wyprana z emocji.

 -Już niewiele zostało, a córeczka będzie na świecie.

Jest taka optymistyczna. Jej włosy falują, gdy odkłada narzędzie do badania na półkę, znajdującą się za nią.

-Czy to pewne, że dziewczynka ? – pyta wyraźnie podekscytowana faktem Pattie, wpatrując się jeszcze chwilę w komputer.

Dlaczego nie ma Cię tutaj ?

Próbuje się uśmiechnąć, gdy podnoszę się do pozycji siedzącej, lecz nie wychodzi mi to. Obciągam w dół sweter i przeczesuję palcami włosy.

-Tak, nic się już nie zmieni. – odpowiada lekarka, wypisując mi receptę na jeszcze dodatkowe suplementy.

A czy w naszym życiu się coś zmieni ?

Żegnam się kiwnięciem głowy, a gdy jesteśmy na korytarzu mogę odetchnąć. Dziecko to nasz owoc, kocham je, ale przeżywanie tego czasu w pojedynkę jest katuszą.

-Odwiedzimy jeszcze Jack’a i Madison, dobrze ?- informuję Pattie, nawet nie biorąc pod uwagę możliwości, że mogłaby się nie zgodzić. Kobieta tylko obejmuje mnie ramieniem i prowadzi w stronę swojego auta.

Miasto przemierzamy w ciszy. Nie mam ochoty na rozmowę o Justinie. Nasza relacja staje się coraz bardziej skomplikowana, a ja wiem, że tylko my sami będziemy mogli przez to przejść. Rozpętała się burza i my sami wiemy, jak ją przetrwać, jak przejść przez to cało.

On jest wszystkim co mam. Inaczej nie mogę funkcjonować, jak kwiat bez życiodajnej wody. Waham się, przepełniona bólem, który w sobie noszę, ale wiem, że inaczej nie przeżyję.

Szpital przyprawia mnie o ciarki, które przechodzą wzdłuż mojego kręgosłupa. Powoli mijam kolejne oddziały, by dotrzeć do pokoju, w którym teraz przebywa Jack. Cichutko pukam w drzwi, jakby w obawie, że mogłabym je zniszczyć. Kilka sekund później wchodzę, nakrywając Mads i Jacka’a na żywej rozmowie.

Moje ciało przepełnia ulga, widząc go w takim stanie. Nie wyglądał najlepiej, ale był z nami. Uśmiecham się im na przywitanie, lecz skrępowana mina Mads sprawia, że zaczynam się martwić.

-Coś się stało ? – pytam niepewnie, poprawiając włosy, by ułożyć je na prawą stronę swojego ramienia.

-Justin tu był. – piszczy Madison z przejęciem. Jack od razu piorunuje ją wzorkiem, co nie umyka mojej uwadze. Czuję gorąco, dlatego muszę usiąść, by nie upaść na podłogę.

-Kotku, pójdziesz po swój wypis ? – prosi, uśmiechając się do niej. Widzę, że robi to ze zdenerwowaniem, aczkolwiek zamierzonym celem.

-Oczywiście, pogadajcie sobie. – odpowiada, wstając z łóżka. Całuje mnie na przywitanie w policzek, a następnie opuszcza salę, dokładając wszelkich starań, by drzwi dobrze się domknęły dając nam komfortowe warunki do dialogu.

-Rozmawialiście, prawda ?

Atakuję go od razu swoim pytaniem, delikatnie głaszcząc swój brzuch. To zawsze pomaga, gdy bobas mocno się wierci.

-Nie nazwał bym tego rozmową. – wzdycha. – Co się dzieje między wami, Jess?

-Sama nie wiem. – mówię szybko, zaciskając usta, by moja dolna warga przestała niebezpiecznie drżeć. Co mam powiedzieć, skoro sama nie poznaje naszego życia. – On się zmienił. Bardzo.

-Jesteś z nim szczęśliwa ?

To pytanie mnie zaskakuje.

 Sztywnieję.

Nikt nie zapytał mnie wcześniej oto.

On jest moim oddechem, moim życiem, moim światem.

Czy miłość równa się ze szczęściem ? Czy w ogóle jest możliwość, by kochać kogoś z wzajemnością i nie być szczęśliwym ?

-Kocham go. – przyznaję. – Jest wszystkim co mam.

Nie wiem dlaczego czuję dziwne ukłucie w sercu, promieniujące aż do płuc, które skurczają się gwałtownie, jakbym miała zaraz w ogóle nie złapać oddechu.

-On jest nikim, Jessica. – mówi poważnie, chwytając mnie za rękę  w pocieszającym geście. – Nie zasługuje na tak dobrą osobę jak Ty.

-Pogubił się. Selena, Ana, dziecko … Może to wszystko za szybko. – wymieniam chaotycznie, próbując zrzucić z niego choć odrobinę odpowiedzialności za aktualne zachowanie. Kręcę przy tym głową, jakby próbując oddalić od siebie wszystkie te destrukcyjne myśli.

-Nie, kochana. – zapewnia, jeszcze mocniej ściskając moją rękę. – Nie docenia tego co ma.

Jego dobitne słowa powodują, że powstrzymywane łzy, wypływają na moje policzki. Jak strasznie wyglądaliśmy my w tym przedstawieniu, gdy najlepszy przyjaciel miał o nim takie zdanie.

-Czy… czy on Ci coś powiedział ? – pytam z nadzieją. Wolną ręką ocieram mokre ślady z policzka.

-Nie. – odpowiada krótko. – Nawet nie chciałem go słuchać.

Jack spuszcza głowę, unikając mojego wzorku. Nie czuje się oszukana, jestem niepewna, czy to co mówił jest stuprocentową prawdą. W końcu nasze życie również zaczyna wyglądać niczym fikcja.

-Muszę odpocząć. Wracam do domu.

Wstaję szybko, całuję go w policzek na pożegnanie i wychodzę. A raczej uciekam. Od myśli, od słów, które zostały tutaj wypowiedziane.

Nie przestawaj mnie kochać, Justin. To jedyne co może nas w tej chwili uratować.



***

-Przytul mnie, proszę.

To o usłyszeniu tego głosu marzyłam cały dzień. Zimny wiatr w parku rozwiewa poły mojego płaszcza, gdy odwracam się w jego stronę. Patrzy na mnie niepewnie, ma mocno zaciśnięte usta i zbyt blade policzki.

Serce prawie wyskakuje mi z piersi, gdy podchodzę do niego otwierając swoje ramiona. I to wystarcza, by pewnie objął mnie, a jedynym miejscem w którym się nie stykaliśmy to mój duży brzuch.

Szlocham, gdy czuje bijące od niego ciepło. Tęsknota rozdziera moje wnętrzności na malutkie kawałeczki. Nie musiał nic mówić, bym poczuła się po prostu dobrze.

-Brakuje mi dawnych nas, Justin. – mówię szlochając. Obejmuję mocnej jego kark, jakby to miało sprawić, że cały ten ból odejdzie w zapomnienie, jakbym przytulała go po raz ostatni.

-Powiedz mi coś czego nie wiem, maleńka. – szepcze w moją szyję. Dostaję ciarek, gdy jego ciepłe usta dotykają mojej zimnej skóry. – Chciałbym być wystarczająco dobry, ale to nasze życie, Jess. Taki już jestem.

Moje serce kolejny raz łamie się na pół. Szlocham coraz mocniej, dygocząc do niego przytulona.

-Chciałabym, żeby zależało Ci bardziej. – mówię z wyrzutem.

Chłopak odsuwa się ode mnie delikatnie, by spojrzeć w moje zapłakane oczy. Bierze pomiędzy palce mój podbródek, głaszcząc mnie po policzku.

-Czy wczoraj nie pokazałem, że mi zależy ? – pyta cicho, jakby ktoś miał nas podsłuchać, a on sam przekazywał mi największą z możliwych tajemnic.

-Wolałabym byś robił to w inny sposób. – stwierdzam, instynktownie patrząc na jego pełne usta.

Nagle wszystko przestało istnieć, gdy mnie pocałował. Z każdym najmniejszym ruchem naszych warg cały ból, który czułam odchodził w zapomnienie.  Nasze zamknięte oczy widzą nieskończoność, ogromną dal. Usta są stęsknione jak nigdy przedtem, przepraszające, przekazujące tyle samo uczucia co słowa.

Pocałunki stały się chwilą, a chwile melodią, w której się zatapialiśmy coraz bardziej.





***

Jej mała dłoń w mojej dużej.

Jej duży brzuch wychodzący przed nas.

Czy tak nie powinno być zawsze ?

My, idealnie połączeni, idący przez park, rozkoszujący się swoją obecnością.

Dzień za dniem krwawi aż do samego zapadnięcia zmroku.

Schodzę na dno i tym razem boje się, że nikt mnie nie uratuje.

-Co dziś zjemy ? – pyta wesoło, zwracając głowę w moją stronę. Jej włosy falują na wietrze tak mocno, że omalże nie uderzyły mnie w twarz.

Uwielbiam ją taką. Uwielbiam ten sposób kochania – wszystko albo nic.

-Mogę zjeść Ciebie. – przyciągam ją ponownie do siebie, by wymusić krótki pocałunek na jej ustach. Dziewczyna śmieje się, a ten dźwięk leczy moją duszę. Wpadam w twoje ramiona i wiem, że tutaj będę bezpieczny.

-Juss … Pytam poważnie. – próbuje być obrażona ale zupełnie jej to nie wychodzi, gdy jest cała emanująca radością. Marszcząc swój zgrabny nosek wygląda jak mała dziewczynka. Całuję go tak delikatnie, jak płynąca po niebie chmura.

Pozbawiasz mnie gruntu pod nogami, aniele.

-Coś wymyślimy. – odpowiadam, puszczając jej oczko. Kładę rękę na jej ramiona i przyciągam do swojego boku, by móc kontynuować naszą podróż do mieszkania.

Nie robię jednak ani jednego kroku w tą stronę. Krew w moich żyłach niebezpiecznie przyśpiesza swój bieg, a ja oddycham szybko i mocno.

Jason.

-Nic nie rób, proszę. – piszczy szybko, a ja naprawdę muszę się natrudzić by ją zrozumieć. Chwyta mnie tak mocno za rękę, że odrywam wzrok od wyprowadzającego psa chłopaka, zastanawiając się skąd w niej tyle siły.

-I tak zasługuje, by obić mu mordę.

Jessica krzywi się na dobór wymówionych przeze mnie słów.

-Nie dziś, Juss. – jej dolna warga zaczyna niebezpiecznie drżeć. – Nie pozwól nam znowu tego zepsuć.

Nie muszę słyszeć desperacji w jej głosie, by ją poczuć, bijącą od jej małego ciała.

Przysuwam się, by pocałować ją uspokajająco w zimne od wiatru czoło. Ten gest sprawia, że moja złość umyka.

-Nie zepsujemy tego, ptaszyno. – szepczę.

To wszystko doprowadzało mnie do szaleństwa.

Ale dziś potrzebuję kogoś, by mnie wyleczył, poznał, był.



***

-Chcę Cię o coś zapytać.

Brunetka podnosi się z mojej klatki piersiowej, by unieść się delikatnie na łokciu. Spogląda na mnie swoimi oczami tak, że aż braknie mi tchu.

Poprawiam swoją rękę na jej okrągłym brzuchu, by było jej jak najwygodniej.

-Słucham Cię, mała. – odpowiadam cicho, bawiąc się kosmykiem jej gładkich włosów.

Jestem pokonany.

Tracę nadzieję, ale wiem, że może być lepiej.

-Ścigasz się ?

Niepewność jest wymalowana na jej twarzy. Przez chwilę jestem zaskoczony, lecz później przełykam tylko mocno ślinę.

Ponad całym tym zamieszaniem, poplątaniem wciąż jest moją bezpieczną przystanią. Wierzę w nas.

-Nie, Jess. – odpowiadam powoli głośno wciągając powietrze. Przez chwilę skupiona jest na moim jabłku Adama, ale potem znów powraca do moich tęczówek. – Sprzedaję narkotyki.

-Och.

Nie jest zaskoczona, a jedynie zraniona. Kładzie ponownie głowę na mojej klatce piersiowej.

-Powiesz coś ? – pytam po chwili. Czuję się niepewnie, ponieważ nie poznaję jej zachowania.

- A czy odpowiesz mi jak oddychać i nie czuć bólu ?

Zamieram.

Ciarki przechodzą mi po kręgosłupie.

Zimny nóż trafia w moje serce.

-Wierzę w nas, Jess. – przyznaję, trzęsącym się głosem. Jeszcze nigdy nie poczułem tego co teraz. – Wierzę, że nawet gdy zgasną światła my odnajdziemy się w mroku.

Cichnę.

Cichnie świat wokół nas.

Cichnie wszystko.

Czuję tylko ciepłą, pojedynczą łzę na swojej skórze.

Przytulam ją mocnej jakby miała mi uciec i zasypiam, zaciągając się jej pięknym zapachem.



-----------------------------------------------------
Jeśli szanujesz te moje kilka godzin/dni/tygodni spędzonych nad pisaniem tego rozdziału to zostaw chociaż najmniejszy komentarz. 
Dziękuję. 

wtorek, 1 października 2019

II Rozdział 17



-Dlaczego wydaje mi się, że jesteś jeszcze bardziej gównianie zdesperowana niż ja, choć powinnam być ?

Cichy głos Madison sprawia, że odwracam lekko głowę w jej stronę, przestając wpatrywać się czerwono-pomarańczowe korony drzew za szpitalnym oknem, które kołysały się swobodnie, poruszone delikatnym wiatrem.

            -Martwię się o Jacka. – mówię, połykając wielką gulę w gardle. Kłamię. Ohydnie kłamię. Tak naprawdę jedyne o czym myślę to Justin, zastanawiając się, jak znaleźć wyjście z tej sytuacji.

            -Jessi. – łapie mnie za rękę, zmuszając bym usiadła na krawędzi jej pokrytego białą pościelą, łóżka. Niepocieszona odrywam wzrok od okna, by móc skupić się tylko i wyłącznie na niej. – Bieber to zadufany w sobie dupek. Czy Ty naprawdę jesteś teraz z nim szczęśliwa ?

            Jej oczy skanują moje tęczówki, które zachodzą łzami. Lekko się trzęsę, powstrzymując płacz, a uścisk jej ręki, choć zupełnie delikatny, dla mnie staje się tak mocny, iż niemalże czuję, jak krew przestaje krążyć przez żyły mojego nadgarstka.

            Czyż nie właśnie na tym polega miłość ? – by darzyć kogoś uczuciem tak bezwarunkowo, by próbować zrozumieć jego czyny.

            -Kocham go, Mads. – piszczę, zaciskając oczy, by łzy nie wydostały się spod moich powiek. Złamała mnie. Wystarczyło jedno zdanie, by podrażnić gojącą się ranę w moim sercu.

            Patrzy na mnie ze współczuciem i doskonale widzę, jak prawie niewidocznie porusza głową. Jack różni się od Justina. Nie skosztował jego życia, nie wie jak to jest trwać w tak wielkim kłamstwie.

Tym tłumaczę sobie zachowanie poobijanej Madison. Nie winię jej. Winię siebie, że pozwalam zmienić swoje życie w takie samo kłamstwo.

            -Dzień Dobry, szanownym Paniom.

            Do Sali niezapowiedzianie wchodzi ordynator szpitala. Od razu odwracamy się w jego stronę.

            -Czy coś już wiadomo ?

            Mads od razu puszcza moją rękę, przerywając mężczyźnie w białym fartuchu. Jej oczy błyszczą, a nerwowe bicie serca mogę usłyszeć nawet siedząc obok niej.

            -Może odwiedzić Pani partnera. Jest stabilny. – obdarza dziewczynę najcieplejszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek mogłam spodziewać się zobaczyć u lekarza.

            -Wiedziałam, że mnie nie zostawi. – szepcze cicho w moją stronę i odrzuca od siebie cienką kołdrę. Emanuje radością, a ja kulę się w sobie.

            -Pielęgniarka zaprowadzi Panią na oddział. – oznajmia formalnym tonem. – Jednak Pani jest w zbyt zaawansowanej ciąży. – zwraca się do mnie. – Proszę pojechać i odpocząć. Spędziła Pani tutaj już kilka godzin.

            -Idź, Mads. – mówię cichutko, próbując wcisnąć na usta jakikolwiek uśmiech. Wychodzi mi to gorzej niż myślałam.

            -Zadzwonię do Nash’a, żeby odwiózł Cię do domu. – woła na odchodne, a potem znika z zasięgu mojego wzroku. Naciągam mocnej sweter na ramiona, powoli wstając z łóżka. Jest mi coraz ciężej przez ciążę i to, że wcale nie jestem szczęśliwa.

            Nasza przyszłość miała być inna – przepełniona tylko i wyłącznie miłością, nami, owocem naszych uczuć. Tymczasem jedyne co dobrze znam to ból. Ból psychiczny, którego nie potrafię się wyzbyć.

            Kocham go i jednocześnie nienawidzę.

            Chcę go udusić i jednocześnie pocałować.

            Chcę go uderzyć i jednocześnie przytulić.

            Wychodzę z Sali, gdy pojedyncza łza spływa po moim policzku. Z głębokiej kieszeni swojego okrycia wyciągam telefon. Nie napisał. Nie zadzwonił. Nie odezwał się.

            Serce kłuje mnie, a jedyne co mogę zrobić to wziąć głęboki oddech połykając słony płyn. Dziecko w moim łonie porusza się niespokojnie. Układam dłoń na swoim brzuchu, w miejscu, gdzie nawet przez koszulkę widzę maleńką stópkę.

            Bez celu przejeżdżam po ekranie swojego telefonu, aż odnajduję kontakt do Jasona i bez zawahania wybieram jego numer.

            -Mógłbyś mi pomóc ?

            To krótkie zdanie to jedyne na co mnie stać. Nie chcę myśleć, nie chcę czuć. Nie chcę wiedzieć.

Gdzie jesteś, gdy tak cholernie mocno Cię potrzebuję ?



***

            -Martwię się o Ciebie, Justin.

Jej głos jej spokojny, można stwierdzić, że badawczy, ale współczujący. Siada naprzeciwko mnie, gdy po raz setny obracam kubek herbaty wokół jego własnej osi. Jej oczy skanują moje rozdygotane od emocji ciało.

Przestaję bawić się szklanym naczyniem, odsuwając je na bok. Gorzka herbata, której ledwie spróbowałem, przyprawia mnie o mdłości. Podnoszę wzrok na matkę, a w jej zmartwionej mimice widzę wszystkie swoje przewinienia.

Obydwie mi ufają. Bez granic. A ja jestem chujem, który podcina tym Aniołom skrzydła.

-Pogubiłem się. Za bardzo. – przyznaję cicho. Wstydzę się tego, że czuję, wstydzę się tego, że jestem takim miękkim gównem, by komukolwiek opowiadać o swoich emocjach. Tamto życie wróciło niczym boomerang. Obudziło we mnie żywioł, którego nie mogę okiełznać.

-Widzę to, Juss. – mówi pewna siebie. Bierze łyk swojej herbaty i odstawia kubek na stół. – Zakończ to póki masz szansę. Jessica nie jest z kamienia. Złamie się szybciej, niż się tego spodziewasz.

Gdy to mówi mój żołądek wykonuje fikołka. Brakuje mi oddechu, mając wrażenie, że za chwilę się uduszę. W niebezpiecznym pośpiechu wstaję, prawie przewracając krzesło na którym siedziałem.

Nie żegnam się, po prostu wychodzę. Jak spragniony powietrza, balansuje na krawędzi znoszącej mój ból. Prawda była gorsza niż kłamstwo, prawda mnie zabijała.

Gdy znajduje się w samochodzie gotowy mam plan. Mam ją w myślach. Mojego Anioła. Czuję ją.

Świat mijam z zawrotną prędkością, jakby i to miało mi pomóc w powrocie do życia.  W powrocie do niej. Do dawnych nas.

Parkując pod wysokim blokiem, moje nozdrza rozszerzają się w szybkim tempie. Mój gniew rośnie, gdy zmierzam po schodach, by rozprawić się z winowajczynią zamieszania. Winowajczynią, która jednym przyciskiem włączył we mnie coś, czego nie powinienem czuć.

-Dzisiaj się Ciebie nie spodziewałam, Bieber. – wita mnie błyskotliwie w samym satynowym szlafroku, ale mimo to uchyla drzwi mieszkania, by mnie wpuścić.

-Mamy do pogadania, suko. – odszczekuję się, nacierając na jej ciało, które jest zbyt szczupłe i kruche. Łapie ją za szyję, niemalże wciskając w ścianę. Jestem ponad nią, chociaż jest blisko. Za blisko.

-Radzę Ci, żebyś się uspokoił. – chrypie, próbując wbić długie paznokcie w mój bok. Jest słaba. W końcu słabsza ode mnie. Cieszy mnie ta przewaga, cieszy mnie to, że tym razem to ja dyktuję warunki.

-Rozjebałaś moje życie, żmijo. – syczę, blisko jej ust, drugą ręką przytrzymując jej brodę, by patrzyła mi prosto w oczy.

-Za chwilę mogę rozjebać Ci mózg.

Sztywnieję, czując zimny metal z tyłu głowy. Lekko poluźniam uścisk, którym wyżywam się na Gomez.

            -To było… uch… Niezłe przywitanie. – komentuje, uwalniając się. Lekko rozmasowuje kark i poprawia szlafrok, który zsunął się z jej ramienia. Zaciągam się powietrzem, gdy widzę przez ułamek sekundy jej nagi sutek.

            -Nie skończyliśmy, kurwa.

            Jednym ruchem powalam jej osiłka na podłogę i kopię go w jaja. Słysząc perlisty śmiech Seleny, jestem wściekły jeszcze bardziej. Jednak gdy wchodzę do salonu jestem zdziwiony, że jeszcze nie obciąga kutasa dwóm innym fagasom, który przynieśli jej towar do spróbowania.

            -Nie wiem jak Ty, ale ja zamierzam delektować się tym wieczorem. – mówi spokojnie, siadając w fotelu. Sięga po kieliszek i upija z niego łyk czerwonego wina. Jej „podwładni” patrzą na mnie beznamiętnie, gdy podchodzę do niej opierając się o oparcia drogiego fotela z aksamitu.

            -Masz, kurwa, ze mną porozmawiać. – cedzę przez zęby każde słowo, by dosadnie mnie zrozumiała. Uśmiecha się cynicznie w moją stronę i gestem ręki wygania niepotrzebnych gapiów.

            -Ewidentnie pączusiu potrzebujesz czegoś zanim zaczniesz ze mną rozmawiać. – odpowiada, przechylając głowę tak, bym zrozumiał o co dokładnie chodziło. Jej wzrok sprawia, że buzuję w środku i wiem, że w każdym przypadku nie dam rady z nią inaczej skończyć.

            Oddalam się od fotela, by opaść na miękką kanapę. Z kieszeni wyjmuję kartę płatniczą i nią formuję sobie idealną kreskę.

            - Kończę z Tobą, Gomez. – mówię poważnie, następnie pochylając się. Biały proszek szczypie mnie w nos, gdy mocno zaciągam się powietrzem.

            - Pamiętaj, że to ja dyktuję warunki. – uśmiecha się do mnie zwycięsko, gdy widzi, że narkotyk zaczyna na mnie działać. Mimo że nie chce, to zdaję sobie sprawę, że to prawda. Ona ma nade mną władzę. Ona jest trucizną.

            -Rozbierz się. – nakazuję cicho. Moje plecy dotykają oparcia. Lekko rozstawiam nogi, skupiając się na spustoszeniu do jakiego prowadzi wciągnięta kreska. Ale chce się zemścić. Chcę jej pokazać, że to ona jest pionkiem.

            Niezniechęcona wstaje i rozwiązuje poły satynowej tkaniny. Nie wiem co się dzieje, ale wystarczyło tylko to, bym był już podniecony. Całym tym gniewem, hajem, adrenaliną, nią.

            -Zemścij się na mnie, Bieber. – szepcze erotycznie, a gdy wypowiada moje nazwisko, szlafrok opada na jasny parkiet. Zastygam, szukam kotwicy w myślach, by móc jeszcze zawrócić, ale jestem wstanie wypowiedzieć tylko dwa zdania.

            -Na kolana. A potem Cię przelecę.





***



            -Muszę przyznać, że ciąża Ci służy.

            Jason przerywa chwilę ciszy, gdy niesie zakupy w kierunku klatki naszego bloku. Śmieję się cicho pod nosem i otwieram mu drzwi.

            -Ja natomiast słyszałam, że nosząc dziewczynkę, to ona odbiera urodę. – odpowiadam wesoło, na co Jason krzywi się, jakby jadł własnie kwaśną cytrynę.

            -Nie czytaj więcej takich głupot.-kwituje, gdy przekręcam klucz w zamku drzwi. Popycham je lekko i wpuszczam blondyna pierwszego.

            Do mieszkania wchodzi niepewnie, uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy ze skupieniem odkłada zakupy na stół, bym mogła łatwiej je rozpakować. Uśmiecham się do niego pocieszająco, kładąc płaszcz na kanapę.

            -Napijesz się czegoś ? – pytam luźno, otwierając szafkę. Nim jednak Jason zdążył odpowiedzieć, drzwi wejściowe z impetem roztrzaskują się o ścianę. Przestraszona opuszczam trzymaną w ręce szklankę i wzrok skierowuję na stojącego w salonie Justina.

            Jego włosy są w nieładzie, pewnie roztargane przez szalejący na dworze wiatr. Przepełnione gniewem brązowe oczy wpatrują się w Jasona, który stoi wyprostowany niczym struna.

            - Co tu robisz, gnoju ?

            Justin nie przebiera w słowach, zdejmuje kurtkę. Jego mięśnie są zaciśnięte, doskonale obrysowując się pod białą koszulką z długim rękawem.

            Zgrabnie omijam odłamki szkła, powstające przy zderzeniu naczynia z podłogą i staje pomiędzy Justinem a Jasonem, mając na uwadze to, że w takich chwilach Bieber jest nieobliczalny.

            - Idź już, Jason, proszę. – mówię cicho, gdy mój głos załamuje się. Spojrzenie Justina wywierca we mnie dziurę, chce się dostać do mojego serca i wyrwać je z klatki piersiowej.

            Jason kiwa tylko głową i pośpiesznie wychodzi, zamykając za sobą cicho drzwi. Jest mi przykro, że został postawiony w tej sytuacji.

            -Juss … - zaczynam ostrożnie, unosząc rękę, by dotknąć jego zaróżowionego policzka. Z impetem uderza moją dłoń, a ból promieniuje aż do mojego ramienia

            -Czy ciąża nie może Cię powstrzymać od puszczania się na lewo i prawo ? – pyta z przekąsem. Otwieram usta, lecz żadne słowa nie opuszczają mojego gardła. Rani mnie, wbija nóż w każdy narząd w moim ciele. – Hormony aż tak szaleją, huh ?

            Gorące łzy spływają po moim policzku. To było za dużo z jego strony. Moja miłość, mój świat popycha mnie na samą krawędź.

            -Sam nie wierzysz w to co mówisz.

            Dławię się łzami, duszę oddechem.

            -Wystarczająco widziałem. – odrzuca z przekąsem na odchodne. Zamyka się w łazience, zostawiając mnie kompletnie rozbitą na środku tego wielkiego bałaganu, którego był sprawcą.

            Co się z nami stało, że jesteśmy w tym momencie ?

            Połykam gorycz, która zebrała się na moim języku. Nie chcę czuć, nie chcę tu być.

            Odnajduje swoją niewielką torebkę na podłodze obok drewnianego stolika kawowego. Wkładam do niej najpotrzebniejsze rzeczy byleby szybciej stąd uciec. To już nie był nasz azyl. To było piekło.

            Gdy jestem gotowa do wyjścia ostatni raz patrzę na zamknięte do łazienki drzwi. Widzę w nich jego cień, gdy przemywa twarz wodą. Szlocham nie poznając człowieka, z którym uciekłam przed dwoma laty. Nie poznaję naszego życia.  Nie poznaję siebie.

            Tłamszę w sobie ból, jaki wywołał, wychodząc z pomieszczenia. Na przystanku tramwajowym odnajduję telefon.

            -Ana, przenocuję dziś u was. Twój syn oszalał. 


-----------------------------------------------------------------------------
Jeśli szanujesz te moje kilka godzin/dni/tygodni spędzonych nad pisaniem tego rozdziału to zostaw chociaż najmniejszy komentarz. 
Dziękuje.